~~
Wyciągnął
przed siebie dłoń i przesunął nią po mosiężnej, pięknie
zdobionej, choć już dość starej klamce, zanim w końcu chwycił
za nią pewnie i pociągnął. Wielkie, dębowe drzwi ustąpiły z
cichym skrzypnięciem; były na tyle ciężkie, że nie kłopotał
się z otwieraniem ich na oścież, po prostu wślizgnął się do
środka, mrużąc oczy i rozglądając się dookoła.
Miejsce
było dokładnie takie, jakie je pamiętał jeszcze za dziecka, gdy
przychodził tu z rodzicami. Ze względu na późną godzinę –
zbyt późną, by w ogóle rozważać przyjście w takie miejsce –
przejście było zabezpieczone solidnymi, czarnymi kratami, odcinając
kilkumetrowy obszar od reszty budynku. Znajdował się tutaj tylko
klęcznik, wazon z kwiatami i mała lampka, która nie dawała zbyt
wiele światła, ale jej promienie dawały cień licznym zdobieniom.
I
może właśnie te cienie dawały uczucie całkowitego odosobnienia,
tajemniczości i intymności, bo Sinbad nie miał większych oporów,
gdy siadał na klęczniku, wyciągając nogi przed siebie i
odchylając głowę do tyłu, spoglądając na wygięty w łuk sufit
zdobiony rzeźbionymi ornamentami. Gdy odchylił się jeszcze trochę,
mógł dostrzec ogromny żyrandol zwisający tuż nad środkiem sali
– choć teraz się nie palił, wciąż pamiętał jego blask, gdy
te dwadzieścia lat temu, znudzony niemal na śmierć kazaniem,
liczył światełka na każdym z jego obręczy.
Racja,
nie był w tym kościele już blisko dwie dekady. Jednak nic się nie
zmieniło, może tylko za wyjątkiem jego nastawienia – nie czuł
za bardzo wyrzutów sumienia, gdy oparł się wygodnie na klęczniku,
tyłem do ołtarza, wpatrując się w stare, drewiane drzwi. Tym
bardziej nie czuł ich, gdy wyciągnął telefon z kieszeni, pisząc
krótką wiadomość, by zaraz schować go z powrotem. A już tym
bardziej nie czuł nic, gdy z drugiej kieszeni wyciągnął paczkę
papierosów i zapalniczkę, odpalając jednego i zaciągając się
głęboko drażniącym płuca dymem.
Nie
musiał zbyt wiele czekać, aż drzwi ponownie uchyliły się z
cichym skrzypnięciem. Tak właściwie to był dopiero w połowie
trzeciego papierosa, gdy podniósł wzrok, mrużąc oczy. Nie żeby
widok go zaskoczył – w końcu sam wysłał do niego smsa z
informacją, gdzie się znajduje. Mimo wszystko nie czuł się
przygotowany na to spotkanie, gdy mężczyzna spoglądał na niego z
tym chłodnym zainteresowaniem w oczach, robiąc jednocześnie parę
kroków do przodu i rozglądając się dookoła.
–
Już
od dziecka wykazywałeś się upodobaniem do dziwnych miejsc –
Kouen skrzywił się, spoglądając na święte obrazy na ścianach;
jego wzrok zatrzymał się dłużej przy witrażach nad ołtarzem. –
Ale teraz przeszedłeś już samego siebie.
–
Nie
przesadzaj, nie jest tak źle – Sinbad wzruszył ramionami,
zerkając na niego kątem oka, gdy ten stanął obok, opierając się
o kraty. – Lepsze to niż marznąć gdzieś na dworze.
–
Rozumiem,
że wejście choćby do pubu na rogu byłoby zbyt zwyczajne? –
mężczyzna uśmiechnął się kpiąco, nie patrząc na niego.
Sinbad
niegdyś kochał ten uśmiech, nieważne jak bardzo bywał irytujący.
Mógł to szczerze przed sobą przyznać – zresztą, a niech go,
skoro już był w takim miejscu, to niech będzie, Bóg mu świadkiem,
że kochał Kouena. Ale to było kiedyś, jeszcze przed fuzją – a
może raczej powinien powiedzieć: przejęciem – ich banku. To
wtedy ich drogi się rozeszły, gdy Kouen stracił pracę, a on sam
dostał awans.
–
Można
tu w ogóle palić? – usłyszał pytanie, więc podniósł na niego
wzrok, uśmiechając się krzywo. Powstrzymał się od gaszenia
papierosa w wodzie święconej; aż takim bezbożnikiem nie był.
Rzucił więc peta na ziemię i przygniótł go butem, by zaraz
wyrzucić do wazonu z kwiatami.
–
A
jak myślisz? – odparł krótko, wzruszając ramionami i znowu
spoglądając w sufit, podziwiając żyrandol. Nie sądził, że
będzie tak niezręcznie. Jak teraz się nad tym zastanowić, to nie
potrafił znaleźć realnej przyczyny, dla której postanowił się z
Kouenem spotkać. Nagle nic nie wydawało się być na tyle ważne,
by go tu ściągać, a całą ułożoną wcześniej przemowę szlag
trafił.
Wzdrygnął
się, gdy tamten oparł się rękoma po obu stronach jego głowy, w
miejscu, gdzie ludzie zazwyczaj opierają złożone do modlitwy
dłonie bądź odkładają swoje książeczki do nabożeństwa. Kouen
ani się nie modlił, ani tym bardziej nie wertował żadnej książki,
więc Sinbad spojrzał na niego, zaraz otwierając szeroko oczy, gdy
poczuł jego usta na swoich. Nic się nie zmieniło – wargi nadal
pozostawały tak samo szorstkie i spierzchnięte jak kiedyś, a rudy
zarost podrapał go w policzek, gdy tamten przechylił głowę –
mimo wszystko był tak zaskoczony, jak dawno nie był. I może
niekoniecznie powinien wpatrywać się w niego z takiego bliska, może
niekoniecznie jego ręka powinna być teraz w kieszeni, gdy zamarł w
poszukiwaniu następnego papierosa. Myśl, myśl – powtarzał sobie
uporczywie w duchu, myśl, co powinieneś teraz zrobić.
Ale
Kouen nie pozwolił mu na zastanowienie się, gdy złapał jego twarz
w dłonie, zmuszając go do rozchylenia ust – wtedy dopiero Sinbad
zamknął oczy, uznając, że nie tylko przemowę, ale i wszelkie
procesy myślowe szlag trafił. Sam chwycił go za ramiona, wpijając
się w te wargi tak agresywnie, że sam by się o to nie podejrzewał.
Widać jednak tamten znał go doskonale, bo nie był zaskoczony, gdy
odpowiedział tym samym, opierając się na nim swoim ciężarem w
sposób wręcz bolesny, sprawiając, że ta przeklęta deska pod
dłonie wbijała mu się w kark.
Wszystko
to trwało może chwilę, może dwie – zdawało się jednak, że
minęły całe lata, gdy w końcu oderwali się od siebie, łapiąc
powietrze. Sinbad czuł tępe pulsowanie z tyłu szyi, mimo to
przełknął ślinę, oblizując mokre od pocałunku usta, już nie
unikając spojrzenia tamtego. Wręcz przeciwnie, patrzył na niego z
dołu, z rękoma wciąż zaciśniętymi na jego ramionach; dopiero po
krótkiej chwili zdecydował się poluźnić uścisk, przesuwając
jeszcze palcami po metalowych zapięciach od jego kurtki, nim cofnął
je zupełnie.
–
No
wiesz, tak w Domu Bożym? – zapytał jakby od niechcenia,
ostatecznie odwracając wzrok, gdy Kouen zdecydował się nie
odejmować rąk od jego twarzy.
–
I
mówi to ktoś, kto wyrzuca pety do kwiatów.
Sinbad
musiał mu przyznać rację. Może jednak Bóg istnieje, myślał
chwilę później, gdy tym razem przymknął oczy, powoli wodząc
wargami po policzku tamtego, dotykając kącika jego ust, by zaraz
przesunąć się na wyraźnie zarysowaną szczękę. Może jednak Bóg
istnieje i ma się dobrze, być może nawet ma go w swojej opiece,
skoro pozwolił na to spotkanie po latach.
Nie
czuł już nienawiści, a może raczej niechęci Kouena, jaka
towarzyszyła im przy rozstaniu. Nie czuł palących go przez cały
ten czas wyrzutów sumienia. Tym bardziej nie czuł skrępowania czy
zażenowania, gdy tamten zaczął rozpinać jego kurtkę, gryząc
jego szyję.
I
nie wiedział, czy to sprawka miejsca, czy to ten przeklęty,
wbijający się ciało, nieforemny klęcznik, czy woda święcona czy
co spowodowało, że znowu czuł się dobrze, znowu odczuwał ulgę,
gdy mógł czuć na sobie te ręce i sam go dotykać. Może jednak
było coś magicznego w tej spowiedzi, przemknęło mu przez myśl,
gdy odchylił głowę do tyłu, spoglądając na ołtarz. Może
jednak potrzebował właśnie tego miejsca, by zrozumieć swoje
grzechy i nabrać sił, by naprawić błędy.
Nieważne,
uznał długie godziny później, spoglądając za okno; słońce
powoli wstawało, sugerując pobudkę, ale Sinbad jeszcze nie spał
tej nocy. Poprawił więc tylko kołdrę okrywającą leżącego obok
Kouena, opierając się na łokciu i patrząc na niego z góry. Tak
jakby nic się nie zmieniło. Jakby nie było tych lat unikania się,
braku kontaktu, odwracania wzroku na ulicy. Jakby wszystko wróciło
do normy.
Ale
to już było nieważne.
Uzyskał
przebaczenie.
*pac pac pac pac*
OdpowiedzUsuń*pat pat pat*
Usuń