wtorek, 25 sierpnia 2015

King is crowned, it's do or die; EnHaku

Sama nie wiem, jak to się stało ani jakim cudem to ff ma ukierunkowaną taką a nie inną fabułę, przysięgam że to wszystko miało wyglądać inaczej *zdezorientowana* Ale cóż, niczego nie żałuję, wierzę że to opowiadanie było światu potrzebne. A teraz idę wyskoczyć przez okno, dziękuję za uwagę.
A, i tytuł jest cytatem z piosenki „Battle Cry” Imagine Dragons, przy niczym tak dobrze nie pisze się seksów, jak właśnie przy tym.

~*~

Dał swej straży znak ręką, że mają się odsunąć i nie podchodzić, po czym pchnął duże, ciężkie drzwi, uchylając je nieznacznie. Wślizgnął się do środka, zamykając je za sobą, mając ochotę zakląć, że nie kazał rozstawić tu więcej pochodni. Gołe ściany nie wyglądały zachęcająco i aż wzdrygnął się na uczucie chłodu, jaki panował w pomieszczeniu. Nawet w tym półmroku widział wbite w niego spojrzenie, pełne oczekiwania ale i wewnętrznego spokoju, tak jakby Kouena wcale a wcale nie dziwiła wizyta nowego cesarza, jakby wręcz spodziewał się, że Hakuryuu przyjdzie do niego w środku nocy.
– Nie śpisz – zauważył chłopak, robiąc kilka kroków do przodu, wpatrując się w niego. Tamten powoli skinął głową, również nie spuszczając z niego wzroku. Mierzyli się tak dłuższą chwilę, dopóki Hakuryuu w końcu nie podszedł, stając tuż przed nim.
– Czego życzysz sobie o tej porze? – zapytał uprzejmie mężczyzna, choć jego oczy płonęły tym niebezpiecznym blaskiem, tą dumą, która mówiła, że Kouen jeszcze nie przegrał, jeszcze się nie poddał. Podobało mu się to spojrzenie, ten bunt, ta godność, której nie odrzucił, wciąż siedząc wyprostowany, z głową uniesioną wysoko mimo związanych rąk. Chciał być tym, który to wszystko zdepcze, który upodli go do granic możliwości.
– Porozmawiać – odrzekł krótko, mrużąc oczy, gdy dostrzegł drgnięcie kącika ust mężczyzny, tak jakby ten doskonale zdawał sobie sprawę, po co Hakuryuu do niego przyszedł.
– Wiesz już wszystko – powiedział mimo to, wpatrując się w niego. – Nie mam ci już nic więcej do powiedzenia.
To prawda, wiedział już wszystko, co chciał wiedzieć. A mimo to przyszedł tu, tknięty jakimś wewnętrznym pragnieniem, któremu nie mógł się oprzeć, któremu nawet nie chciał się opierać. Kouen był tu, dla niego, zdany na jego łaskę i Hakuryuu skłamałby mówiąc, że nie ruszało go to ani trochę.
– Zrób to – usłyszał jego cichy szept i drgnął, marszcząc brwi. – Tak jak kiedyś, pamiętasz?
Oczywiście, że pamiętał, nie dało się zapomnieć ich małego aktu nienawiści, gdy parę miesięcy wcześniej obejmował go mocno, wręcz zaborczo, raniąc paznokciami jego plecy, gdy pozwalał się pieprzyć na stole w bibliotece, wśród rozsypanych zwojów. Nie mógł zapomnieć słów, które syczał w gniewie, nie mógł zapomnieć tego pobłażliwego uśmiechu Kouena, który mówił mu, że jeszcze do niego wróci. Nie było w tym uczucia wtedy, nie było i teraz, mimo wszystko to chore pragnienie wciąż szukało w nim ujścia.
– Chciałbyś, co? – zadrwił, pochylając się nad nim, wplatając dłoń w jego rozpuszczone włosy niemal pieszczotliwym gestem, tylko po to, by zaraz zacisnąć mocno palce na rudych kosmykach, unosząc jego głowę wyżej. – Nie wiem, czy zauważyłeś, ale role się odwróciły.
Usta Kouena ponownie zadrgały, tak jakby nic sobie nie robił z położenia, w jakim się znajdował, jakby wcale nie czuł bólu w skórze głowy, z której Hakuryuu powoli wyrywał włosy. Patrzył mu w oczy nadal z takim spokojem, pozornym znudzeniem, które doprowadzało krew chłopaka do wrzenia, budziło w nim furię i chęć mordu. Nie tak miał na niego patrzeć!
– Ależ oczywiście – odezwał się powoli, mrużąc powieki. – Wasza wysokość.
Tym razem Hakuryuu nie wytrzymał, sprzedając mu mocny, siarczysty policzek, dysząc ciężko z gniewu. To była jego chwila, jego moment, w którym to on miał upokorzyć Kouena, dlaczego więc ten się nie łamał, dlaczego nawet tak uległe słowa brzmiały w jego ustach jak obraza? Patrzył na niego z góry, na te wygięte usta, których uśmiech prowokował, by coś zrobić, by krzyczał, by ten chłodny wyraz jego oczu zamienił się w coś, co… Warknął cicho, sam niepewien swoich odczuć, nie wiedząc, co chce uzyskać, ale jednego był pewien: chciał go łamać, chciał, by jego twarz wykrzywiona była w wyrazie bolesnej rozkoszy.
Ten jednak rzucił mu tylko drwiące spojrzenie, unosząc lekko brwi, ignorując piekący ból na twarzy. Szarpnął więc jego włosy, wymuszając na nim gwałtowny, wręcz agresywny pocałunek, gdy pochylił się nad nim, wpijając się w jego usta. Przygryzł je od razu, zmuszając go do ich rozchylenia, co od razu wykorzystał, wsuwając się językiem do ich wnętrza. Smak jego warg był gorzki, przypominający cierpkość ziół leczniczych, jakichś lekarstw, choć może była to wina tych nielicznych i skromnych posiłków, jakie kazał przynosić służbie. A może to był unikalny smak tego mężczyzny, charakterystyczny tylko dla niego? Nie skupiał się już na tym dłużej, przyciskając jego głowę do swojej, atakując wściekle jego wargi, rozzłoszczony że ten bez słowa się temu poddał, że po prostu przymknął oczy i leniwie poruszał językiem, pozwalając się tak napastować. Nie o takie poddaństwo mu chodziło, uznał, gdy dysząc ciężko, odsunął się na chwilę tylko po to, by dojrzeć błysk w jego oczach, by mimo śladów krwi na wargach ujrzeć je wygięte w uśmiechu. Miał ochotę znów go uderzyć, znów szarpnąć za jego włosy, byleby tylko zmazać ten przeklęty uśmieszek z jego ust, jednak powstrzymał się. Nie widział dalszego sensu w okaleczaniu go, Kouen był zbyt dumny by zniżyć się przed nim tylko pod wpływem bólu.
Cały czas patrzył mu w oczy, gdy sięgnął powoli do swoich spodni, obsuwając je na biodrach. Mężczyzna nadal wpatrywał się w niego z tym chłodnym brakiem zainteresowania, nawet gdy odsłonił przed nim swą wpół stwardniałą męskość, jednocześnie łapiąc jego włosy w garść. Przycisnął jego głowę, zmuszając go do pochylenia się, do wzięcia go w usta.
Co Kouen bez słowa uczynił.
Przymknął na moment powieki, czując gorące wargi pieszczące jego ciało, które bez protestu objęły go i łagodnie ssały. Docisnął go do siebie bardziej, oddychając głębiej, gdy mężczyzna po prostu to robił, tak zwyczajnie dotykał go ustami, poruszając nieco głową, pozwalając ocierać się o wewnętrzne strony jego policzków. Jednak wciąż mu było mało, wciąż chciał widzieć jakiś grymas na jego twarzy, cokolwiek, co będzie różniło się od tego opanowania, od tej chłodnej, wyniosłej pozy czy spojrzenia pełnego drwiącej wzgardy.
Zacisnął jego włosy w pięści i szarpnął jego głową, naciskając ją na tyle mocno, że wbił się w jego gardło, pozwalając sobie na niski, zduszony jęk, gdy poczuł jak się na nim zaciska. Mężczyzna drgnął, zamierając na chwilę i przymykając powieki, pozwalając na tę inwazję, choć jego brwi było zmarszczone w wyrazie niemego niezadowolenia. Lepiej, wyglądał zdecydowanie lepiej, uznał Hakuryuu z rosnącym podnieceniem, gdy odsunął go od siebie tylko po to, by znów zagarnąć jego włosy, ponownie wbijając się w ciasnotę jego gardła. Sam nie wiedział, ile razy powtórzył ten ruch, napawając się wyrazem jego twarzy, wykrzywionej teraz w oznace bólu i dyskomfortu, choć i tak zbyt łagodnej, zbyt spokojnej. Więcej, chciał wciąż więcej.
Bez skrupułów poruszał jego głową, dobierając sobie tempo, jedynie dysząc ciężko, upojony dławiącym dźwiękiem, jaki wydawał z siebie mężczyzna przy każdym jego ruchu. To było dobre, zbyt dobre, miał ochotę go tak podduszać, nie pozwalać na porządne nabranie powietrza, pieprzyć jego usta tak długo, aż ten omdleje z braku tlenu. Widział jego skupioną minę, jak starał się nabrać powietrza w tych krótkich przerwach, gdy wysuwał się z jego warg, by zaraz znów docisnąć się do końca, aż po gardło, rozkoszując się tym, jak spazmatycznie się na nim zaciska.
Sam nie wiedział, ile czasu minęło, jak doszedł w jego ustach z niskim jękiem, obejmując jego głowę obydwoma rękoma, dociskając go do siebie i nie pozwalając się odsunąć, czekając aż przełknie wszystko. Oparł się na nim, czując tą nagłą niemoc w nogach, jaka towarzyszyła zawsze chwilom spełnienia, i starając się uspokoić oddech. Mimo woli uśmiechnął się lekko, triumfalnie, zadowolony że złamał go choć trochę, choć na krótki moment mógł ujrzeć jakiekolwiek emocje, tak usilnie dotychczas tłumione.
Odsunął go od siebie, spoglądając na zaczerwienioną twarz i uśmiechnął się lekko, pobłażliwe, starając się jak najlepiej odwzorować to wygięcie ust, jakim do tej pory raczył go Kouen. Ten jednak spojrzał mu w oczy, mrugając parokrotnie i nabierając urywanie powietrza, nim uśmiechnął się lekko, oblizując wargi.
– Szybko poszło, wasza wysokość – odezwał się cichym, spokojnym tonem, a Hakuryuu aż zamarł, zaciskając mocno zęby. Miał ochotę wydrapać mu te oczy, które mierzyły go teraz leniwym spojrzeniem, pokazując mu że jego działania w żaden istotny sposób się na nim nie odbiły, że wciąż ma swą dumę i nie czuje się w żaden sposób upodlony aktem sprzed chwili.
– Wiesz, że pojutrze odbędzie się twoja egzekucja? – warknął, pochylając się nad nim, patrząc na niego z bliska. – Że tysiące twoich byłych poddanych będą patrzeć, jak ścinam twą głowę, nabijając ją na pal, który będzie zdobić me komnaty?
– Schlebiasz mi – odezwał się Kouen, unosząc wyżej brwi. – Aż tak zależy ci na mej głowie, by do woli pieprzyć ją w usta?
Poczuł gorąco wpływające na jego policzki, jednak gdy tylko uniósł rękę, chcąc ponownie go uderzyć, Kouen wyciągnął przed siebie swe związane dłonie, uniemożliwiając mu ten ruch.
– Skoro to już pojutrze – odezwał się znów z pozorną obojętnością. – To mamy dla siebie bardzo mało czasu, wasza wysokość.
Powinien był teraz odciąć mu język, który i tak już na nic mu się nie przyda, a który tytułował go z taką pogardą, że mógłby kazać go stracić za sam ton głosu, jakim się do niego zwracał. Odepchnął jednak od siebie tę myśl, starając się wyszarpnąć swą dłoń i aż zrobił krok do tyłu, gdy Kouen niespodziewanie uniósł się z krzesła, stając nad nim z tym niepokojącym błyskiem w oku. Nigdy nie potrafił dojść do tego, by uzmysłowić sobie, dlaczego wtedy nie zawołał swych straży, dlaczego nie kazał ściąć mu głowy za sam brak posłuszeństwa i dlaczego pozwolił niemal miażdżyć swe usta w kolejnym mocnym pocałunku. Nie wiedział, dlaczego na to pozwolił, podobnie jak nie wiedział kiedy mężczyzna przerzucił swe związane ręce nad jego głową, zakładając je teraz na jego plecach i przyciskając go do siebie mocno, tak że ich ciała otarły się o siebie, powodując dreszcze.
– Wasza wysokość zasługuje na więcej – drwił dalej Kouen, gdy zacisnął dłonie na jego pośladkach, opadając na krzesło i pociągając go tym samym za sobą, sprawiając że usiał w rozkroku na jego kolanach. Zachwiał się na tę nagłą zmianę pozycji, przez chwilę opierając się o niego, nim odgiął się do tyłu, wyprostowując się.
Właściwie to racja. Kouen za dwa dni zostanie stracony. Jakie ma znaczenie, co będą robić tej nocy, skoro już pojutrze jego głowa zawiśnie na palu? Wtedy Hakuryuu się zemści, a pogardliwe spojrzenia mężczyzny już nie będą miały żadnego znaczenia, gdy jego truchło będzie jedynie nędznym nawozem dla królewskiego ogrodu.
Uśmiechnął się więc kącikiem ust, dotykając twarzy mężczyzny, gdy pochylił się nad nim z szerokim uśmiechem.
– Zadbaj o to, by mi się podobało.
Kouen jedynie uśmiechnął się do niego kącikiem ust, gdy pochylił się w jego stronę, przygryzając bok jego szyi. Chłopak odgiął ją łagodnie, przymykając oczy i rozkoszując się tą mocną pieszczotą. Nie w jego stylu były niewinne pocałunki czy muśnięcia języka, oczekiwał teraz czegoś konkretnego, intensywnego, a po tym niebezpiecznym błysku w oczach mężczyzny wiedział, że tej nocy na pewno go nie rozczaruje. Nie miało znaczenia to, jak będzie czuć się później, jak ten nadal będzie na niego spoglądać tak, jakby nie był nic warty, jakby był jedynie zbłąkanym szczeniakiem pałętającym się u jego stóp. Miał nad nim krótką chwilę swego triumfu, a to pełne pożądania spojrzenie też nie było przecież takie złe, zresztą wszystko było lepsze od tej obojętności wypisanej na jego twarzy.
Zagryzł wargi i uniósł biodra, gdy Kouen zaczął pieścić jego pośladki, ściskając je silnie i masując dłońmi, raz po raz je ugniatając, samym tym dotykiem powodując u niego szybsze bicie serca.
– Przydałoby się coś, co… – zaczął mężczyzna, jednak Hakuryuu przerwał mu, gwałtownie potrząsając głową.
– Po prostu je wsuń – warknął, a ten patrzył na niego dłuższą chwilę, nim bez słowa naparł na jego wejście palcami. Aż wzdrygnął się na to uczucie, którego nie doznawał od jakiegoś czasu, a które teraz powodowało gwałtowny ucisk w jego podbrzuszu, sprawiając że jego męskość budziła się na nowo. Odetchnął, marszcząc brwi w uczuciu dyskomfortu i zaciskając ręce na ramionach mężczyzny, na co ten przyciągnął go bliżej, wsuwając w niego palec.
– Nie jesteś tak ciasny jak wtedy – zamruczał mu do ucha Kouen, zaraz przygryzając je niedelikatnie, powodując kolejny dreszcz na jego ciele. – Czyżby wasza wysokość i arcykapłan naszego cesarstwa, Judal…
– Zamknij się – wycedził przez zęby, nie mogąc powstrzymać wściekłego rumieńca wpływającego mu na twarz, którą zaraz skrył w jego ramieniu. Ten jednak wydał z siebie tłumiony dźwięk, coś między pomrukiem a śmiechem. – I nie naszego cesarstwa, a mojego! – Odsunął się na moment, by spojrzeć mu w oczy. – To ja jestem spadkobiercą, władza należała do mojego ojca, a później do brata, ja…
– Ty nigdy nie będziesz jak Hakuyuu – przerwał mu Kouen cichym szeptem, spoglądając mu w oczy. Nie powiedział już nic więcej, ale Hakuryuu i tak nienawidził go za ten wzrok pełen nagłego smutku i jakiegoś tłumionego żalu, który krył się gdzieś na dnie.
– Nie masz prawa choćby wymawiać jego imienia – warknął, nie mogąc się powstrzymać przed kolejnym policzkiem, jaki mu wymierzył. Mężczyzna jednak nawet się nie skrzywił, uśmiechnął się za to szerzej, zaraz znów na niego spoglądając.
– Wasza wysokość dzisiaj taki energiczny – odezwał się, odwracając jego uwagę od tematu, co jeszcze bardziej rozjuszyło chłopaka. – Może całą tę złość lepiej przelać w akt bardziej wysublimowanej rozrywki niż pospolite mordobicie? Rękoczyny nie przystoją władcy.
Warknął cicho, tłumiąc wściekłość na tę jakże trafną uwagę. Kouena i tak czeka śmierć, bez znaczenia było to, co teraz mówił. Mógł udawać wzniosłego i godnego, jednak był pewien, że skrycie obawiał się tego dnia, gdy stanie przez tysiącami ludzi, czekając na egzekucję.
Ta myśl sprawiła, że poczuł się nieco lepiej, więc przywarł ustami do jego szyi, gryząc ją zaczepnie, co wzbudziło pomruk u mężczyzny. Zaraz drgnął, czując kolejny palec napierający na jego wejście, gdy ten nie przestawał go pieścić, teraz znacząc ugryzieniami jego ramię. Sam nie wiedział, co wzbudzał w nim fakt, że Kouen dotykał jego blizn, że zębami odsuwał materiał z jego klatki piersiowej, że gorącym językiem odświeżał pamiątkę po poparzeniach, jednocześnie poruszając boleśnie palcami w jego wnętrzu. To prawda, że zdecydowanie lepiej czuło się, gdy był nawilżony, jednak dzisiaj nie tego pragnął, chciał jedynie tego przeraźliwego, wypalającego go bólu, który pozwoli choć na chwilę zapomnieć, jak strasznie nienawidzi tego mężczyzny. Dlatego nie potrzebował jego delikatnego dotyku, jego pieszczot, chciał tylko jego gwałtownego, wręcz brutalnego seksu, w którym mógłby się zatracić, zapominając o wszystkim wokół.
Sam nie wiedział, co jęczał, gdy Kouen uniósł wyżej jego biodra, nadziewając go na siebie, wchodząc w niego mocnym pchnięciem. Zaplótł nogi w jego pasie, przyciskając się do niego mocno, jednocześnie wbijając zęby w jego ramię, by stłumić ochrypły krzyk cisnący mu się na usta. Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem czuł ten rozrywający ból, który teraz trawił jego ciało jak gorączka, napinając każdy z jego mięśni.
– Lubimy ból, wasza wysokość? – tchnął Kouen w jego ucho, przyciskając go do siebie mocniej związanymi rękoma, by zaraz pomóc mu się unieść i znowu opuścić na swoje biodra. – To dlatego jesteś taki nieostrożny na polu bitwy…
– Zamknij się – warknął po raz kolejny, zaciskając wargi, gdy sam zaczął się na nim unosić, choć czuł jak miękną mu nogi na samą myśl, że zapewne po tym wszystkim nie będzie nawet w stanie ustać.
– Powinienem gryźć mocniej? – usłyszał jego szept, ale nie odpowiedział, co ten najwyraźniej potraktował jako przyzwolenie, bo zacisnął zęby na jego ramieniu w sposób tak bolesny, że wydarł kolejny tłumiony krzyk z jego gardła. Wiedział, że będzie krwawić, że będzie cały poocierany, o ile nie rozerwany przez pospieszne i niezbyt dokładne przygotowanie, ale nie dbał o to teraz, kiedy sam chciwe nadziewał się na niego, poruszając się w tym gwałtownym tempie, w którym nie było ani odrobiny zmysłowości, raczej czyste pragnienie i agresja. Chwycił twarz mężczyzny w dłonie, opierając się swoim czołem o jego, a gdy ten pochwycił jego spojrzenie, pociągnął go do mocnego, intensywnego pocałunku, gryząc z zapamiętaniem jego wargi.
Kolejny orgazm zaskoczył go na tyle mocno, że aż otworzył szeroko oczy z niemym krzykiem na ustach, które Kouen zaraz ucałował, zaciskając dłonie na jego pośladkach, między które wbijał się teraz niemal brutalnie, najwyraźniej próbując też skończyć. Hakuryuu sam nie wiedział, czy krzyczał, czy tylko jęczał nieskładnie, pozwalając mu na takie traktowanie, gdy ten brał go tak mocno, że każdym ruchem wyciskał z niego resztki tchu, aż w końcu doszedł, wbijając się zębami w bok jego szyi.
Zawisł bezwładnie w jego objęciach, opierając się policzkiem o jego ramię, drżąc na całym ciele od nagłej niemocy, jaka go teraz ogarnęła. Przymknął powieki, po prostu się odprężając, za nic mając strużki spermy wymieszanej z kroplami krwi, które leniwie wypływały mu na uda, plamiąc jasną skórę. Uniósł w końcu głowę, spoglądając na Kouena, na jego zmierzwione włosy i zaczerwienione z wysiłku policzki, gdy on również uspokajał oddech, na tę jedną cudowną chwilę będąc po prostu takim zwykłym, prostym mężczyzną, a nie obalonym z tronu władcą, który walczył za swój lud.
– Gdybyś tylko się wtedy poddał – wyszeptał pod wpływem chwili, patrząc mu w oczy, a Kouen znieruchomiał, przyglądając mu się czujnie, badawczo. – Gdybyś tylko sam, z własnej woli…
– Wasza wysokość – przerwał mu mężczyzna cichym, stanowczym tonem, a drwiący uśmiech znów znalazł miejsce na jego ustach, gdy zrozumiał, do czego Hakuryuu zmierza. – Do zobaczenia za dwa dni.
Chłopak nawet nie zdążył zaprotestować, gdy ten po prostu przełożył swoje ręce nad jego głową i odepchnął go nimi, sprawiając że niemal zleciał z jego kolan. Stanął jednak chwiejnie na nogach i rzucił mu rozzłoszczone, pełne nienawiści spojrzenie, gdy podciągnął swoje spodnie i poprawił szaty, by zaraz obrócić się na pięcie i opuścić to obskurne pomieszczenie.
Szczerze mówiąc, spodziewał się takiej odpowiedzi. Że Kouen po prostu go odrzuci, wybierając śmierć niż usługiwanie mu. I tego Hakuryuu nigdy nie mógł przełknąć, tego właśnie nie mógł mu wybaczyć.
Odetchnął, spoglądając przez okno na ciemne, zachmurzone niebo.
Dwa dni.
Roześmiał się gorzko, kręcąc głową nad własnym niezdecydowaniem, po czym powoli udał się korytarzem w kierunku swoich komnat. 

wtorek, 4 sierpnia 2015

Gałązka z kwiatem wiśni; HakuHa

Czasami myślę, że jednak powinnam spłonąć na stosie.

~*~

Hakuryuu nigdy nie był zbyt dobry w pożegnaniach. Nigdy sobie z nimi nie radził, zwłaszcza gdy miał rozstać się z rzeczą dla niego ważną. Poczucie straty zawsze go przygnębiało, zawsze wzbudzało tęsknotę, niedosyt i pragnienie. Gorzej było tylko wtedy, gdy żegnał się z osobami dla niego bliskimi i bogom niech będą dzięki, że nie miał ich zbyt wielu.
Spojrzał w dół, na chłopaka leżącego z głową na jego kolanach. Nucił coś cicho pod nosem, jakąś smutną, melancholijną melodię, co jakiś czas sięgając po rosnące wokół kwiaty, plotąc z nich wianek. Hakuryuu nawet się nie zastanawiał, skąd nabył tę umiejętność, po prostu spoglądał na te długie, smukłe palce, które zręcznie wsuwały kolejne łodyżki, nadając swemu dziełu długości.
Przesunął powoli dłonią po włosach tamtego. Różowe kosmyki były miękkie i delikatne, idealnie zadbane, wręcz prosiły, by je głaskać, by je pieścić i muskać samymi opuszkami, by zaraz przeczesywać tuż przy nasadzie. Zrobił to więc, a na usta chłopaka wpłynął ledwie dostrzegalny uśmiech, jakby ta pieszczota sprawiała mu przyjemność. Hakuryuu wiedział, ile czasu poświęcał na dbaniu o włosy, ile serca w to wkładał i że nienawidził, gdy ktoś ich dotykał bez pozwolenia. Dlatego tym bardziej doceniał brak jakiegokolwiek protestu, tę uległość, z jaką chłopak pozwalał mu się pieścić, co więcej sprawiał wrażenie, jakby mu się to podobało.
Zapatrzył się na jego twarz, na duże oczy otoczone firanką gęstych, długich rzęs i ładnie wykrojone, różane usta. Wciąż czuł ucisk w gardle i zalewającą go lodowatą wściekłość na samą myśl o tym, co chłopak musiał przeżyć, co było przyczyną jego wręcz dziewczęcego wyglądu. Nigdy nie był w stanie tego zrozumieć, nie mieściło mu się po prostu w głowie, jak można było dopuścić się takiej zbrodni, jak można było zrobić to własnemu dziecku, jak można było mieć aż tak pokręconą osobowość, a wszystko po to, żeby tylko…
– Ryuu?
Zamrugał, widząc te nieziemsko piękne oczy wpatrzone w niego. Odetchnął, zdając sobie sprawę, że wstrzymywał powietrze w płucach, po czym powoli pokręcił głową, rozluźniając zaciśnięte w pięści dłonie.
– Kouha – szepnął, w końcu uśmiechając się niemrawo, choć aż się w nim gotowało. Chłopak chyba to dostrzegał, bo przyglądał mu się dłuższą chwilę, w końcu wyciągając dłoń ku górze, dotykając miękko jego policzka w czułej pieszczocie. – To nic.
– Jestem tu – powiedział cicho, uśmiechając się delikatnie, gdy podniósł się na łokciu, by ucałować jego wargi. Hakuryuu przymknął powieki, odwzajemniając tę leniwą pieszczotę, która koiła jego zmysły, łagodziła zszargane nerwy.
Był tu. Był przy nim, czuł ciepło jego ciała, miękkość skóry. I delikatność ust, które zawsze wiedziały gdzie i jak dotknąć, by cała złość z niego zeszła, zostawiając za sobą jedynie tęsknotę i pragnienie tego, co możliwe nie było.
Choć nie zawsze dane im było być razem.


Mimo podobnego wieku, jako dziecko Hakuryuu nie widywał go zbyt często. Szczerze mówiąc, nie widywał go prawie wcale. Pamiętał głównie jego dziecięce, wręcz kobiece kimono, choć proste, to z dużą ilością kwiatów. I te duże, wpatrzone w niego oczy, gdy mijały go czasem na korytarzu, pełne dziecięcej ciekawości i ekscytacji. Sam zawsze chował się wtedy za spódnicą swej matki, wyglądając zza niej nieśmiało, zbyt podenerwowany by zareagować jakkolwiek inaczej. Wymieniali więc tylko spojrzenia, które trwały tak długo, aż matka Kouhy nie pociągnęła syna za dłoń, sycząc do niego na tyle cicho, że Hakuryuu nigdy nie rozumiał. Bał się tej kobiety, jej obecność zawsze powodowała u niego lęk i podenerwowanie, które było w stanie przyćmić nawet ciekawość, kim był ten chłopiec u jej boku.
Nigdy nie pytał o niego swej matki. Nie pytał nikogo. Nawet będąc dzieckiem rozumiał spojrzenia pełne niechęci i złości rzucane w kierunku Kouhy, który w takich chwilach zdawał się być więcej niż przestraszony. Rozumiał, że cokolwiek się działo, powodowało to że tamten nie pasował do nich, w jakiś sposób był naznaczony. Wtedy jeszcze był zbyt mały, by rozumieć powiązania rodzinne czy prawo do tronu, a dzieci z nieprawego łoża wychodziły poza skalę jego pojmowania. Nawet nie pamiętał tak właściwie, skąd wiedział, że Kouha był chłopcem. W takim stroju, ze swoimi długimi włosami wyglądał jak śliczna, mała dziewczynka. Być pomoże usłyszał to od plotkującej wiecznie służby, która przyciszonym tonem komentowała wszystko, co miało miejsce na dworze, sam nie wiedział.
Jako dzieci nigdy nie wymienili między sobą niczego więcej, jak tylko te spojrzenia. Czasami tęskne, gdy Hakuryuu szukał rówieśnika do zabawy, czasami po prostu pełne zainteresowania. A czasami pełne smutku, gdy tamten odwracał twarz, chowając ją za rozłożystym wachlarzem. Wtedy jeszcze nie wiedział, że poznaczona była licznymi sińcami i zadrapaniami. A może wiedział tylko nie rozumiał? Nawet tego nie pamiętał.
Za to jak wczoraj pamiętał wydarzenia, które miały miejsce po wielkim pożarze na dworze. Doskonale pamiętał dnie spędzone na zmianie opatrunków, na gojeniu się ran. Wtedy również zrozumiał, czym tak właściwie jest status społeczny – właśnie wtedy, gdy go utracił. Zyskał miano czwartego księcia, dowiadując się, że ten tajemniczy chłopiec, którego tyle razy widział, jest przed nim w kolejce do tronu, że powinien go szanować i słuchać tego, co ten mówi. I choć był tylko dzieckiem, na swój dziecięcy właśnie sposób rozumiał, że od tego pory wszystko będzie inne.
Jednak o ile Kouen czy Koumei wzbudzali jego niechęć, będąc jedynie marnym zastępstwem za jego prawdziwych braci, tak Kouha nigdy nie był towarzyszem męczącym czy wprawiającym go w złość. Hakuryuu spędził wiele nocy, leżąc na swoim posłaniu po zmianie opatrunków, czekając aż maści wchłoną się choć trochę, a chłopak po prostu zaglądał do niego, bezszelestnie wchodząc do pokoju. Kładł wtedy do szklanki na stoliku małą, wiśniową gałązkę w pełni rozkwitu, której płatki po kilku godzinach zawsze obsypywały się na jego pościel. Kouha wtedy uśmiechał się do niego promiennie, chwytając jego dłoń i mówiąc, że już niedługo. O ile wówczas Hakuryuu nienawidził uśmiechów, nienawidził tych szczęśliwych ludzi, którzy wiedli spokojne życie, którzy skorzystali na śmierci połowy jego rodziny, tak widok uśmiechniętego Kouhy nigdy nie był mu przykry. Wpatrywał się w tego w niego, ledwie kiwając głową, na co chłopak od razu weselał, sprawdzając jeszcze, czy gałązka nie wysmyknie się ze szklanego naczynia, nim wychodził z małego pomieszczenia.
Wkrótce przyzwyczaił się do jego towarzystwa. Do tego, że Kouha wiele razy pytał go o to, co oznaczają niektóre słowa, gdy pytał o skomplikowane nazwy, o przebieg niektórych zadań rachunkowych i inne rzeczy, których nie rozumiał. Hakuryuu zawsze mu to tłumaczył, czasami nawet mając wrażenie, że to on jest tym starszym, tym bardziej odpowiedzialnym i mądrzejszym niż Kouha. Jednak gdy tylko próbował mu to zasugerować, chłopak potrząsał różowymi kosmykami, stukając go boleśnie piórkiem w czoło, mówiąc, że to jego obowiązkiem jest chronić młodsze rodzeństwo i że ma się go słuchać.
Gdyby wtedy wiedział. Gdyby był wtedy silniejszy, gdyby potrafił już kogoś ochronić. Gdyby zamiast upajać się słowami Kouhy, po prostu rozpoczął katorżniczy trening, nie bacząc na swój młody wiek. Gdyby tylko.
Pamiętał, jak chłopak kiedyś zniknął. Nie przyszedł do jego pokojów, nie czytał razem z nim przed snem, nie zasypiał razem z nim w jednym łóżku, co zdarzało im się ostatnio dość często. Nie wiedział, co się stało, służba ten jeden raz milczała jak zaklęta, każdy odwracał wzrok. Nie rozumiał tego zachowania, nie wiedział, dlaczego każdy unika odpowiedzi, dlaczego został z tym wszystkim sam. Nawet jego siostra po prostu go objęła, gdy zapytał, co się dzieje. Powiedziała wówczas, że będzie dobrze, że już wkrótce Kouha wróci i że nie powinien się martwić.
I miała rację. Kouha wrócił. Z błędnym spojrzeniem, jak gdyby nikogo nie poznawał, siedział na ławeczce pod kwitnącą wiśnią i wpatrywał się przed siebie. Ciężko było powiedzieć, czy widzi cokolwiek, jednak Hakuryuu mimo to i tak podbiegł do niego szybko, chcąc rzucić mu się na szyję, chcąc go uściskać, zapytać, gdzie był, co robił, co się stało, co…
Uderzenie spadło na jego twarz w siarczystym policzku. Nie bolało tak strasznie jak to, co wtedy kryło się w tych oczach, to nieskrywane przerażenie, ta rozpacz i… i ten obłęd, jaki zagościł tam już na zawsze. Pamiętał, że Kouha zerwał się wtedy z ławki i uciekł bez słowa, nie pozostawiając za sobą żadnych wyjaśnień, żadnych wspomnień, niczego.


– Znów o tym myślisz.
Ocknął się, zdając sobie nagle sprawę, że Kouha już nie leży na jego kolanach, że siedzi obok i wpatruje się w niego ze zmartwieniem. Teraz… teraz było już dobrze, Kouha nauczył się panować i nad lękiem, i nad szaleństwem, które obecnie miało miejsce tylko na widok krwi. Jednak tego, co mu wtedy zrobiono, nie można było już naprawić.
Potrząsnął głową, ujmując go za rękę i zaciskając na niej mocno palce, którymi zaraz nerwowo pogładził wierzch jego dłoni. Nie mógł wyzbyć się myśli, że jest taka delikatna, taka miękka i kobieca, zupełnie jakby… zupełnie jakby Kouha…
Zacisnął usta, odwracając wzrok, spoglądając w górę, na kwitnąca nad nimi wiśnię. Uśmiechnął się gorzko na myśl o tym, że te niewinne kwiaty zawsze będą mu się kojarzyć z tym chłopakiem.
– Jak byliśmy dziećmi, przynosiłeś mi co dzień gałązkę do pokoju – powiedział cicho, spoglądając znów na niego, uśmiechając się lekko. – Wstawiałeś ją do wazonu, czekając, aż moje rany się zagoją.
– Naprawdę? – Chłopak uśmiechnął się szeroko, przechylając głowę. – Jednak umiem być dżentelmenem! – parsknął śmiechem, w którym była ledwie wyczuwalna doza smutku.
Kouha nauczył się znosić to wszystko, znosić nowe życie, nowe trudności. Zmierzył się też z tym, że nie pamiętał niemal niczego ze swojego dzieciństwa, że Hakuryuu był jedną z licznych, rozmazanych twarzy. Każdego dnia mierzył z obłędem, który czaił się gdzieś na dnie jego umysłu, każdej nocy mierzył się z koszmarami, które nigdy nie chciały go opuścić.  Dopiero niedawno Hakuryuu dowiedział się, co miało miejsce wtedy, gdy chłopak zniknął, jednak wspomnienie wciąż budziło w nim dreszcze.


 Wiele lat nie mieli ze sobą większego kontaktu, Kouha rzadko kiedy opuszczał swe pokoje. Jeśli już to tylko w asyście strażników. Nigdy do niego nie podchodził, nigdy nic nie mówił. Czasem wymieniali tylko spojrzenia, jak za dziecka, jednak o ile Hakuryuu pragnął z nim porozmawiać, czasami nawet za nim tęsknił, tak spojrzenia Kouhy zawsze były pełne niezrozumienia i jakiegoś chłodnego zainteresowania, jak gdyby absolutnie go nie poznawał. Kiedyś zapytał o to Judala, który jednak wzruszył tylko ramionami, mówiąc że sam tego nie rozumie, ale fakt, rukh wokół Kouhy zdają się być jakieś inne.
Sporo czasu minęło, nim znów zaczęli ze sobą rozmawiać. Nie poruszali nigdy przeszłości, ucząc się siebie od nowa. Z pewnym zmieszaniem musiał przyznać, że chłopak nie był już taki jak kiedyś. Choć wiele spraw się nie zmieniło, to obce mu były koszmary, obcy był mu śmiech na widok najdrobniejszego skaleczenia, obce było mu błędne spojrzenie, które czasem przesuwało się po jego bliznach. Obcy był dotyk palców, które w takich momentach badały je z fascynacją, obrysowując je samymi opuszkami, obce były usta, które składały delikatne pocałunki wokół jego oka. Obce było spojrzenie, jakie mu wtedy rzucał, takie głodne, pełne pragnienia, obce były dłonie chwytające jego twarz w swoją.
Z drugiej strony jednak wiele spraw pozostało takich samych. Gdy czytali wieczorami zwoje, gdy Hakuryuu śmiał się z wyjątkowo głupich błędów, jakie popełniał Kouha, gdy uczyli się razem języka toran. Gdy zasypiał w jego łóżku, czasem mocno do niego przyciśnięty, obejmując go drobnymi ramionami. To było niesamowite, że mimo upływu czasu jego ciało wciąż było takie delikatne i smukłe, wciąż niemal dziewczęce, że oczy pozostawały duże i otoczone firanką rzęs, a głos był melodyjny. Hakuryuu często prosił go, by ten śpiewał, co Kouha czynił z chęcią, nucąc mu najpiękniejsze, a zarazem najsmutniejsze melodie, jakie ten kiedykolwiek słyszał. Był wtedy taki piękny, gdy siadał na parapecie, rozchylając te różowe usta i po prostu śpiewał, śpiewał tak, jakby chciał zawrzeć w tym wszystkie swoje uczucia, całą tęsknotę, cały ból, całe pragnienie i niezrozumienie, całą potrzebę bliskości, całą…
– Kocham cię.
Widział to zaskoczone spojrzenie, śpiew się urwał, oczy wpatrywały się w niego z niekłamanym zdziwieniem. A potem Kouha odwrócił wzrok, przygryzając wargę i wyglądał, jakby Hakuryuu sprawił mu ból. Jakby chłopak cierpiał. Aż poderwał się na ten widok, chcąc przeprosić, chcąc powiedzieć, że to przypadek, że tak wyszło, że on wcale nie, on nie… Ale Kouha wtedy sam zsunął się z parapetu, potrząsając gwałtownie głową. Jego dłonie drżały, gdy pospiesznie rozwiązywał szaty, oczy zaszły łzami, które zaraz spłynęły po jego twarzy. Hakuryuu nigdy nie był tak przerażony jak wtedy, gdy patrzył na te wszystkie tłumione dotychczas emocje, gdy widział, ile bólu sprawia mu to wszystko, jak jego dłonie rozwiązują pospiesznie pas. Nagle elementy układanki zaczęły się jakoś wiązać w całość, gdy zaczynało do niego docierać, że Kouha, że on może…
Gdy szata z cichym szelestem opadła na ziemię, patrzył na niego i patrzył, nie wiedząc, co powinien powiedzieć. Przesuwał wzrokiem po jego drobnym, nagim ciele. Nie był jednak w stanie zachwycać się smukłością ud, nie zwracał uwagi na łagodną krzywiznę bioder. Patrzył na to, jak go okaleczono, patrzył na straszliwą bliznę znajdującą się w miejscu, gdzie absolutnie nie powinno jej być, przecież Kouha, przecież on…
Podniósł na niego wzrok, nie wiedząc, co powinien powiedzieć, jak zareagować. Chłopak przed nim łykał łzy, patrząc na niego z takim bezbrzeżnym smutkiem, rezygnacją, z takim lękiem wypisanym w oczach, że Hakuryuu w końcu podszedł do niego, obejmując go mocno, wręcz zaborczo, zamykając w swoich ramionach.
– Kocham cię – powtórzył z naciskiem, z jakąś rozpaczą, przyciskając mocno do siebie jego nagie ciało. – To nic nie zmienia, Kouha, kocham cię, tylko ciebie, zawsze tylko ciebie…
Chłopak wczepił się w niego, chowając twarz w jego ramieniu, zanosząc się szlochem tak głośnym, tak przejmującym, że nie mógł się odsunąć, nie mógł przestać głaskać jego włosów, nie mógł przestać całować go po skroniach i wilgotnych powiekach.
Wtedy całą noc rozmawiali. Chłopak sam nie pamiętał zbyt wiele, ale opowiadał o tym, co się działo, gdy zniknął. O tym, jak jego matka bez reszty postradała zmysły. Jak okaleczyła własne dziecko, zbyt zdruzgotana faktem, że kiedyś może stać się mężczyzną, że kwieciste kimona już nie będą do niego pasować, że błyszczące spinki we włosach stracą swój sens. Kobieta ta całe życie marzyła o córce, los jednak pokarał ją niemożnością zajścia w drugą ciążę. I wtedy właśnie zaczął się jej obłęd, jej obsesja na punkcie posiadania dziewczynki, którą mogłaby czesać, ubierać w różowe szaty, której szyłaby stroje i plotła wianki na głowę. Hakuryuu milczał, słuchając historii opowiadanej cichym, monotonnym głosem, gdy Kouha zagłębiał się nawet w najdrobniejsze szczegóły, gdy opowiadał, jak wyglądał nóż, którym bez litości wykastrowała go własna matka, był nawet w stanie powiedzieć o każdej rysce na jego uchwycie. Opowiadał o bólu, o szoku, o braku znieczulenia, o tym że niemal się wtedy wykrwawił, o zakażeniu jakie się wdało, o infekcjach jakie go wtedy męczyły. O tym, że lekarze z początku załamywali ręce, że jego dalsze życie pozostawało niepewne, że brak profesjonalizmu spowodował na jego ciele straszliwe blizny. Mówił o tym, że tak strasznie pragnął być jak inni mężczyźni, chciał być wojownikiem noszącym ciężką zbroję, z mieczem przy boku, marzył o posturze swoich braci. A tak już na zawsze pozostanie w ciele chłopca z melodyjnym, dźwięcznym głosem, który wzrostem nie przewyższa nawet swych sióstr, któremu wciąż powtarzają, że byłby piękną kobietą.
To, co przerażało Hakuryuu najbardziej, był fakt że Kouha nigdy, przenigdy nie winił swej matki za to, co mu zrobiła. I to była cecha, która niezwykle ich różniła, bo on swojej rodzicielce w życiu nie mógł zapomnieć. A Kouha nawet teraz, po latach, gdy już przerażenie minęło, gdy każdy dotyk przestał go brzydzić, chłopak przychodził do swojej matki z kwiatami, kładąc je na jej stoliku, siadając przy niej i po prostu mówiąc. Nie wiadomo nawet było, czy kobieta rozumie – Hakuryuu widział ją potem wiele razy, gdy odwiedzał ją z Kouhą, a jej oczy zawsze wpatrzone były w sufit, usta zaś poruszały się bezwiednie, jakby przeprowadzała właśnie rozmowę gdzieś w zupełnie innym wymiarze.


– Naszło cię dzisiaj na wspomnienia, prawda?
Spojrzał na leżącego obok Kouhę, który wsparty na poduszkach czytał zwój rozłożony na kolanach. Mimo późnej pory ten wciąż przeglądał rozmaite pisma, czytając o rzeczach ważniejszych i tych bardziej błahych. Uśmiechał się delikatnie, tak pięknie jak tylko on potrafił, otulony cienką, zwiewną szatą, w której często spędzał czas tuż przed snem.
– Zaśpiewaj mi coś – mruknął w odpowiedzi, przysuwając się do niego i obejmując go w pasie, przytulając policzek do jego klatki piersiowej. Chłopak tylko pogłaskał go pieszczotliwie po głowie, gdy zaraz rozchylił usta i podjął kolejną smutną melodię. Jego pieśni najczęściej nie miały słów, choć czasem zawierały krótkie frazy, zazwyczaj były po prostu pięknymi tonami wyśpiewanymi na jedną sylabę. Hakuryuu uwielbiał ich słuchać, uwielbiał tę melancholijne, acz smutne nuty.
Pogłaskał go po odsłoniętym udzie, na co chłopak spojrzał na niego z tym łagodnym uśmiechem, nie przerywając pieśni. Ich zbliżenia fizycznie nigdy nie były tym, co Hakuryuu mógłby osiągnąć z kimkolwiek innym. Pewnych rzeczy nie dało się zastąpić i obaj byli tego świadomi. Jednak nigdy nie zamieniłby go na nikogo innego, nigdy, przenigdy. Zaakceptował fakt, że ciało Kouhy było jakie było, zresztą ten też nigdy nie patrzył z obrzydzeniem na jego blizny po oparzeniach. To było swego rodzaju szaleństwo, że odnaleźli się w tym świecie, że całe życie byli tak blisko siebie, a jednocześnie nie do końca świadomi tego, że byli sobie przeznaczeni.
I właśnie dlatego Hakuryuu nienawidził pożegnań. Nienawidził uczucia, które dusiło go za każdym razem, gdy spojrzał mu w oczy. Bo przecież choć znaleźli się, choć rozumieli się bez słów, choć jeden akceptował drugiego, wciąż było tyle rzeczy, które każdy z nich musiał zrobić. Obowiązkiem Hakuryuu było pomszczenie swojego ojca i braci, była ochrona cesarstwa, które powinno być pod jego rządami. Powinnością Kouhy zaś przecież była ochrona swojego starszego brata, któremu pozostawał wierny, nieważne co by mu stanęło na drodze. Czasami Hakuryuu nienawidził Kouena właśnie za to, że przez to przywiązanie Kouha odmawiał pójścia wraz z nim, że nie chciał mu pomóc, nie chciał połączyć z nim sił. Że wciąż patrzył na niego tym smutnym wzrokiem i prosił, by Hakuryuu odpuścił, że to nie ma sensu.
I czasem nie rozumiał sam siebie, gdy zmagał się ze swoimi wątpliwościami. Czy Kouha nie ma racji, czy może rzeczywiście powinien odpuścić, wieść tu spokojne życie wraz z nim, nie wikłając ten kraj w żadne wojny.
Śpiew ustał, chłopak zaś uśmiechnął się, pochylając głowę, a ich usta odnalazły się w łagodnej pieszczocie.
Kiedyś będzie musiał się pożegnać.

Kiedyś. Ale jeszcze nie teraz.  

poniedziałek, 25 maja 2015

Odchylenia; EnAli

Odchylenia to mam chyba ja.
Dla Hibu, co by nie smutała i co by nie bolało choć przez chwilę!
(i ku pamięci rachunkowości finansowej, na myśl o której wciąż mam dreszcze)

~*~

Alibaba Saluja z westchnieniem położył się na blacie biurka, bawiąc się nerwowo długopisem. Nie zda, no za nic tego nie zda. Już jedną poprawkę uwalił, jeżeli na tej też nie da rady, to czeka go komis. I był już właściwie pewny, że na komisie nie da rady, więc tak w sumie to mógł już szykować pieniądze na warunek. To nie było aż tak wiele, jakaś stówka w plecy. A przynajmniej tak słyszał, bo wciąż się bał zajrzeć do spisu kosztów związanych ze studiami. A jeżeli więcej? To przecież były wykłady i ćwiczenia, na pewno to się mnożyło razy dwa, jasny gwint, Kouen na pewno go zabije!
Ni to warknięcie, ni to jęk opuścił jego usta, gdy z wyjątkowym natchnieniem i agresją godną większej sprawy namalował jakiegoś bazgroła w rogu kartki, na której liczył zadania. Nie zrobiło mu się od tego lepiej, więc narysował obok jeszcze krzywego kota, domek i pomidora. W sumie mógłby się teraz spełniać twórczo, mógłby dać upust swojej kreatywności, zająć się czymś pożytecznym, na przykład narysować kolejny komiks o produkcji ketchupu, a tak…
– Alibaba, liczysz?
Wzdrygnął się, słysząc ten cichy, groźny pomruk dobiegający z drugiego końca pokoju. Obejrzał się niepewnie przez ramię i niemal od razu tego pożałował, gdy zdał sobie sprawę, że Kouen wcale nie ma najpogodniejszej miny, gdy obserwował jego zmagania z kolejnymi zadaniami.
– Na którym zadaniu jesteś? – zapytał mężczyzna, nadal mu się przypatrując. No szlag by go, mógłby wrócić do swojej książki, którą trzymał w ręku! A tak w ogóle to mógłby już iść spać, była druga w nocy, normalni ludzie o tej godzinie spali!
– Na ósmym – powiedział, jednak głos mu zadrżał i Kouen najwidoczniej to wychwycił, bo tylko zmarszczył groźnie brwi. – No dobra, na szóstym!
– Alibaba… – Kouen nadal nie wyglądał na przekonanego.
– Czwartym…? – spróbował jeszcze raz, mając nadzieję, że może chociaż to zabrzmi wiarygodnie i tamten da mu spokój.
– Skończyłeś to pierwsze zadanie? – No i proszę, przejrzał go.
– Nie – jęknął, odchylając się w fotelu i rzucając ze złością ołówkiem, który odbił się od blatu i wbił w doniczkę z jakimś chwastem. Jak miło.
Spodziewał się, że Kouen zaraz się na niego wkurzy. Że zmarszczy te swoje cudowne, wąskie brwi i wstanie z łóżka, na którym leżał, po czym przerzuci go przez kolano i zleje pasem jak nigdy dotąd. Ale nie, mężczyzna po prostu patrzył na niego dłuższą chwilę, w końcu podnosząc się z łóżka i wychodząc. Po prostu wychodząc! Że co, że Alibaba nie jest godnym towarzyszem do rozmowy? Że niby taki głupi, że konwersacja z nim Kouenowi urąga? Czy może już zdążył się obrazić, że Alibaba nie liczy, jak mu Kouen przykazał i teraz będzie stroić fochy aż do jutrzejszego wieczoru?
Już miał poświęcić kolejny ołówek, którym planował rzucić przez całą długość pokoju, gdy mężczyzna wrócił z kubkiem herbaty w ręku. Co więcej, herbaty dla niego, wywnioskował, gdy Kouen położył mu ją na biurku, samemu opierając policzek o czubek jego głowy. Aż struchlał; rzadko kiedy Kouen okazywał mu takie gesty. Nie wiedział za bardzo, jak ma zareagować, więc po prostu siedział, nieco zdezorientowany, może tylko trochę wystraszony i zdziwiony. Nie wolno tak ludzi zaskakiwać, będąc nagle miłym i uprzejmym, dlaczego on tego nie rozumiał?!
– Kouen? – miauknął cicho, niepewnie odchylając się do tyłu i pozwalając, by ten objął go rękoma na wysokości ramion.
– Mmm?
– A jak nie zdam? – wyszeptał, zaciskając palce na tym nieszczęsnym ołówku.
– Zdasz – usłyszał jego pomruk przy uchu.
– A jak nie? – drążył dalej, chcąc już to usłyszeć, no dalej, Kouen, to nie jest trudne!
– To wykupimy ci warunek.
I bingo, Alibaba usłyszał, co chciał usłyszeć i w dodatku nie musiał mu niczego sugerować! W razie gdyby okazało się to za dużo, to zawsze mógł Kouenowi powiedzieć, że to był jego pomysł i to nie Alibaby wina, że to aż tyle wynosi. Nie żeby wydatek nawet dwustu czy trzystu złotych jakoś poważnie nadszarpnął budżet mężczyzny, ale Kouen potrafił być nieznośnie czepliwy jeżeli chodziło o marnowanie pieniędzy. A już zwłaszcza jego pieniędzy.
– To w takim razie kładę się spać – powiedział już weselszym tonem, ziewając i przeciągając się, jednak ku jego zaskoczeniu Kouen pokręcił głową, siadając na krześle obok niego i zaglądając do jego zbioru zadań.
– Do rana masz to liczyć – mruknął, mrużąc oczy. – I co w tym niby trudnego? To tylko rachunkowość.
Tylko rachunkowość. Alibaba zdążył poznać już tę nienawiść między Katedrą Rachunkowości a Katedrą Makroekonomii i Badań nad Rozwojem. Do tej drugiej właśnie należał Kouen, który nie tylko był jego kochankiem i sponsorem wszelkiego rodzaju zachcianek, ale przy okazji wykładowcą na uczelni. Za nic nie mógł pojąć, jak można było z taką pasją wykładać przedmiot tak nudny, jak na przykład historia gospodarcza. Albo lepiej, historia myśli ekonomicznej. Czy w ogóle ktoś go słuchał na tych zajęciach? No dobra, sam słuchał jakby go ktoś zaczarował, ale nie ze względu na walory zawarte w wykładzie czy z szacunku dla obszernej wiedzy doktora Rena. Co tu dużo mówić, poleciał na ten tyłek opięty zbyt ciasnymi jak na hetero faceta spodniami. I tylko trochę na złotego rolexa na nadgarstku mężczyzny.
– Ale ja tego kurestwa nie rozumiem! – mruknął rozdrażniony, opierając się głową o ramię Kouena.
– Nie przeklinaj – pouczył go tamten. – Zresztą, co tu jest do rozumienia – zakpił i Alibaba w myślach odliczył do dziesięciu, starając się nie wybuchnąć. Było już późno, był zmęczony i naprawdę zdenerwowanymi tymi zadaniami, a tu jeszcze Kouen sobie kpił.
– To jak ty to rozumiesz, to mi wytłumacz – parsknął, rzucając w niego ołówkiem. – Proszę bardzo, ucz mnie.
– Ja to już zdałem – poinformował go Kouen, krzywiąc się tylko trochę, gdy ołówek odbił się od jego ramienia. O dziwo nie skomentował, może był chory albo co?
– Dziesięć lat temu – dokończył za niego Alibaba i aż się zakrztusił śliną, widząc mordercze spojrzenie, jakie rzucił mu tamten. Zdążył zapomnieć, że Kouen zbliżał się pod trzydziestkę i miał z tego powodu straszliwe kompleksy. – Tylko dziesięć lat temu, to niedawno! – dodał pospiesznie. – Pewnie jeszcze to pamiętasz, więc może mi wytłumaczysz…?
 – Idę spać – mruknął Kouen, podnosząc się z krzesła, więc Alibaba postanowił chwycić się ostatniej deski ratunku, jaka mu pozostała:
– Sinbad na pewno by mi wytłumaczył!
I to zadziałało. Kouen usiadł z powrotem, rzucając mu spojrzenie pełne takiej złości, że pewnie gdyby Alibaba nie był tak zmęczony, to wystraszyłby się nie na żarty. A tak wystraszył się tylko trochę, gdy mężczyzna z warknięciem przyciągnął jego podręcznik do siebie.
– Dla ciebie profesor Sinbad, jeśli już – wysyczał i Alibaba pokiwał szybko głową, postanawiając od teraz zgadzać się z każdym jego zdaniem, choć w duchu miał ochotę odstawić dla siebie owacje na stojąco. – I czego tutaj, kurwa, nie rozumiesz?
– Nie przeklinaj – pouczył go nim zdążył się ugryźć w język, na co Kouen spiorunował go spojrzeniem. – Znaczy… no wszystkiego?
– Jakiego wszystkiego? – Kouen spojrzał w treść zadania. – Które słowo jest za trudne? Materiały? Towary? Czy przyjęto do magazynu?
– Odchylenia od cen ewidencyjnych – miauknął niepocieszony, że tamten z niego drwi.
Jego kochanek zmarszczył brwi, przyglądając się dłuższą chwilę podpunktowi, w którym owe ceny należało wyliczyć, po czym sięgnął po podręcznik. Zerknął szybko na spis treści, zaraz otwierając na właściwej stronie i Alibaba miał go z głowy na jakieś błogie dziesięć minut, w trakcie których mógł po prostu oprzeć się o niego wygodnie i sięgnąć po kubek z gorącą herbatą, grzejąc sobie nim dłonie.
– Masz do tego prezentację? – usłyszał po chwili i pokiwał sennie głową, tłumiąc ziewnięcie.
– Na pulpicie – mruknął, przymykając oczy, a Kouen sięgnął bez słowa po jego laptopa. Nawet nie wiedział, ile tak przesiedzieli, gdy Kouen czytał o tych przeklętych cenach ewidencyjnych, nim poczuł na czole dotyk jego nieco szorstkich ust.
– Kładź się spać – powiedział cicho, odgarniając mu włosy z twarzy, na co Alibaba pokiwał tylko nieprzytomnie głową, podnosząc się z krzesła. – Doczytam to i cię obudzę, to zrobimy razem te zadania.
Chyba jednak odchylenia od cen ewidencyjnych pokonały Kouena, bo gdy Alibaba otworzył znowu oczy, był już późny ranek, a jego termin poprawkowy rozpoczynał się za czterdzieści minut. Zerwał się jak oparzony z łóżka, rejestrując jeszcze tylko, że jego kochanek śpi z głową na jego laptopie. Na litość boską, przecież kark go będzie boleć jak nic. Nie mówiąc już o tym, że powinien poprowadzić wykład o ósmej rano. Szczęśliwi studenci, aż im zazdrościł, mieli wolne od słuchania o keynesistach.
Wpadł na poprawkę dosłownie w ostatniej chwili, z drżeniem rąk wyciągając z torby długopis i siadając gdzieś w pierwszym rzędzie. Szlag, w ostatnim jeszcze by coś ściągnął, a tak? Spojrzał nieszczęśliwie na arkusz i miał ochotę jęknąć, widząc zadanie z cenami ewidencyjnymi. No cholera jasna.


Alibaba naprawdę nie rozumiał, dlaczego Kouen zamiast się cieszyć, że zdał, to nie odzywał się do niego cały dzień, siedząc przy książce i ignorując go z zaciekłością godną podziwu. Miał tak paskudne sińce pod oczami, że aż mu go było trochę szkoda. Ale tylko trochę. Przecież on mu nie kazał siedzieć do rana nad swoimi prezentacjami i książkami do rachunkowości! To Kouen się uparł, że to pojmie, że najpierw sam się nauczy, a potem jego! Ale widocznie jego awersja to Katedry Rachunkowości miała tutaj znaczący wpływ, bo na wieść o dostatecznym Alibaby mężczyzna tylko zacisnął usta i słowem się nie odezwał.
Alibaba nigdy by mu nie powiedział, że w biegu jeszcze dzwonił do Sinbada, by ten wytłumaczył mu po drodze, jak rozwiązywać te przeklęte zadania i że tylko dlatego zdał. Nie powiedział mu tego, ale mimo wszystko Kouen i tak się dowiedział, gdy Sinbad nie omieszkał przedzwonić do niego później, by mu nawytykać, że nawet głupiej rachunkowości wyłożyć nie umie. I może właśnie dlatego, gdy wieczorem chciał iść spać, mężczyzna czekał na niego z pasem luźno przewieszonym w dłoni, uśmiechając się leniwie.
– Ale przecież zdałem, tak?! – jęknął już w progu, ani myśląc o podejściu do niego, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę, że lanie i tak go nie ominie. – Kouen, do cholery!
– Nie przeklinaj – pouczył go po raz któryś, unosząc brew. – I dzisiaj nie „Kouen”, a „panie profesorze”.
Tylko jęknął na jego słowa. Nigdy nie mógł się nadziwić tym odchyleniom łóżkowym Kouena. Już chyba wolał te od cen ewidencyjnych.
Ale przynajmniej rachunkowość miał już za sobą.

sobota, 2 maja 2015

Zawsze, a najlepiej to nigdy; JuAli

Dla Kiri, na stresy przedmaturalne, jako że jestem tak gównianym pocieszycielem i nie umiem inaczej.
Uwaga, wali fluffem na kilometr *facepalm*


~*~


Czasami są takie dni, kiedy człowiek po prostu usycha, zakopany pod kołdrą, co jakiś czas zaglądając w puste opakowanie po czekoladzie, z nadzieją że może jednak coś zostało, jakaś ostatnia, zagubiona kosteczka w zagięciu folii.
Czasami są takie dni, że rzeczywiście, ta ostatnia kostka tam jest – wtedy można ją zjeść i świat od razu staje się piękniejszy, jakiś lepszy i pogodniejszy, pełen słońca i kolorów. A przynajmniej przez następne dziesięć minut.
Czasami są takie dni, że tej kostki tam nie ma, ale za to obok leży jeszcze jedna, nienapoczęta czekolada, która tylko czeka na otworzenie. I wtedy świat staje się piękniejszy przynajmniej na godzinę. Albo nawet i dwie, kiedy człowieka łapią mdłości od nadmiaru słodyczy i zjedzenie całej czekolady w sześćdziesiąt minut jest absolutnie niemożliwe.
Niestety, to nie był jeden z tych dni.
Alibaba zerknął niepocieszony do swojego opakowania po czekoladzie, z przykrością stwierdzając, że ani jeden kawałek się nie ostał, co więcej, nienapoczęta czekolada obok również była już przeżytkiem. To był jeden z tych dni, które raczej mógł wpisać w kategorię „jak zawsze”. Czy to możliwe, że aż tak się zapomniał i zjadł od razu dwie? A mimo to wciąż brakowało mu cukru, przydałaby się trzecia. Bo przecież to nie jego wina, że zdjęcia kotów w Internecie najlepiej oglądało się z orzechową Milką u boku.
Mimowolnie wzdrygnął się, słysząc dzwonek u drzwi i zerknął na zegarek. Kto o tej godzinie? Na listonosza trochę za późno. Jeżeli to znowu sąsiadka przyszła, mówiąc, że sama nie umie wkręcić żarówki, to się zirytuje. On też nie umiał i wcale nie chciał usłyszeć, że jest nieporadny, niemęski i z całą pewnością zginie marnie bez cudzej pomocy, bo w końcu jest facetem i powinien takie rzeczy wiedzieć. Wielkie mu halo, no doprawdy! Za to umiał zrobić świetne naleśniki i tego się trzymał.
Skrzywił się, gdy dzwonek umilkł na chwilę, by zaraz rozbrzmieć z całą mocą i dzwonić tak długo, aż nie zerwał się zirytowany z łóżka, nakładając kapcie i zmierzając do drzwi. Wiedział, doskonale wiedział, kto tak się lubił uwiesić na niczemu winnym pstryczku i robił to zawsze, za każdym pojedynczym razem, maltretując go tak długo, aż Alibaba nie otworzył. I wizja siedzenia z tym człowiekiem wcale nie cieszyła go tak bardzo.
- I czego tak dzwonisz? – warknął na dzień dobry, otwierając drzwi na oścież, a Judal spojrzał na niego z charakterystycznym dla niego znudzeniem, opierając się o framugę. Z czystej złośliwości zadzwonił jeszcze kilkukrotnie, uśmiechając się szeroko, najwyraźniej bardzo z siebie dumny, by zaraz… wręczyć mu bukiet kwiatów.
- Siema – przywitał się pogodnie, najwyraźniej niezwykle zadowolony.
- Co to jest? – zdziwił się Alibaba, spoglądając na żółte żonkile, które bezpardonowo zostały mu wręczone, a raczej wciśnięte w ramiona.
- Bierz te chwasty i mnie nie wkurwiaj – Judal uniósł brwi w wyrazie dezaprobaty, patrząc na niego tym spojrzeniem, które jasno oznajmiało, że jest szczerze rozczarowany niskością intelektu swojego rozmówcy. – W promocji były, to ci wzięłem.
- Wziąłem – poprawił go odruchowo, ale Judal tylko machnął ręką, przepychając się obok niego w drzwiach, jak gdyby był u siebie. Jak zawsze zresztą.
- Jakiś dzień matki czy ki chuj. Nie mam matki, więc dla ciebie – głos Judala brzmiał na taki absolutnie niezainteresowany, gdy ściągał bluzę, rzucając ją na szafkę na buty, a Alibaba już z czystego odruchu rozwiesił ją na wieszaku. Za każdym razem Judal tak robił i za każdym razem musiał po nim sprzątać. – Gdzie herbata? – spojrzał na chłopaka wyczekująco, zniecierpliwiony tupiąc obutą nogą po jego świeżo umytej podłodze w przedpokoju.
- Już robię – Alibaba westchnął tylko przeciągle, biorąc kwiaty i niosąc je do kuchni, gdzie wstawił je do szklanego wazonu na stole. Mimo wszystko musiał przyznać, że zrobiło mu się miło. Judal zasłużył dzisiaj na herbatę i nie, tym razem nie da mu tej paskudnej, świątecznej, którą zazwyczaj częstował go wtedy, gdy ten wpadał niezapowiedziany. Czyli praktycznie zawsze. Robił to z czystej premedytacji, doskonale świadomy faktu, jak bardzo Judal nienawidzi cynamonu oraz wszelakich przypraw korzennych, ale dzisiaj z łaskawością może go poczęstować brzoskwiniową.
Alibaba sam nie mógł się sobie nadziwić, że zawsze mu na to pozwalał. Pozwalał, by ten właził z buciorami nie tylko do jego pokoju, na nieco przykurzony, ale jednak w miarę czysty dywan, ale również do swojego życia. Że cokolwiek by się nie działo, czegokolwiek by nie robił, to Judal zawsze gdzieś tam był. Zawsze marudny, pretensjonalny, uśmiechnięty złośliwie, przeklinający i palący fajkę za fajką przy kuchennym stole i zamkniętym oknie, czekający na to, aż Alibaba je otworzy, bo w końcu kuchnia siwa od dymu była naturalnym stanem rzeczy i w sumie on nie widzi problemu, a skoro Alibaba widzi, to sobie je, Saluja, otwórz, a przy okazji podaj mi herbatę, ale wcześniej weź ją posłodź i nie żałuj cukru, bo już widać, że ci go szkoda, a i kubek umyj, bo jakiś taki brudny, weź lepiej zrób jeszcze jedną. Zawsze, zawsze, zawsze.
I niezadowolony, bo niezadowolony, ale Alibaba robił kolejną herbatę, przy okazji przynosząc laptopa, którym Judal zawsze rządził się jak swoim. Palenie w pokoju było absolutnie niedopuszczalne, dlatego zazwyczaj siedzieli w kuchni na drewnianej ławie, a ten przymuszał go do oglądania jakichś durnych seriali, które nie były ani śmieszne, ani ciekawe, ale oglądali je razem tak długo, aż Judal nie zaczął ziewać, mówiąc, że nuda jak flaki z olejem i doprawdy Saluja, mogłeś wybrać coś ciekawszego. I  nie potrafił wyjaśnić, jak to się kończyło, że Judal w takich momentach znajdował w jego szafce czy też lodówce jakiś kolorowy alkohol, który wchodził tak dobrze, jakaś magia czy co?
- Wiesz, Saluja – mawiał zawsze Judal po czwartym kieliszku tego czegoś, czego Alibaba nie był w stanie zidentyfikować, a Judal był zbyt pijany, by pamiętać co tam nalał. – Bo ty to nawet niezła dupka jesteś.
Nie żeby nie słyszał tego dziesiątki razy, bo pijany Judal zawsze mówił takie rzeczy i to zawsze kończyło się tak samo, gdy próbował go odlepić od swoich pleców, szyi, ramion, czegokolwiek, do czego był w stanie przyssać się tamten, mamrocząc, że jedwab, nie skóra i już on by go garbował. Alibaba w żadnym wypadku nie chciał być garbowany, a już na pewno nie przez Judala, więc grzecznie odklejał go od siebie, obiecując sobie w duchu, że na wszelki wypadek powinien nosić golf i dwa polary do tego.
Ale to zawsze kończyło się tak samo, gdy rano kac nie dawał mu żyć, a on był cały zmarznięty, bo Judal zwyczajowo zabrał całą kołdrę, owijając się nią jak kokonem i chrapiąc w najlepsze. Po pierwszych trzech razach nawet przestał czuć zażenowanie na widok tego, że znowu byli nadzy albo raczej półnadzy, bo Judal dość często zapomniał się rozebrać do końca, a skarpetki przynajmniej mu stopy grzały. Co prawda moralnego kaca, że przespał się z kumplem, a raczej że znowu to zrobił, pozbył się dopiero gdzieś przy piątym i szóstym razie, ale i tak za każdym razem się zastanawiał, co tak właściwie ich łączyło.
Nie byli przyjaciółmi, choć pewnie byłoby inaczej, gdyby Judal tak uparcie nie powtarzał, że on się nie przyjaźni. Można by ich nazwać kumplami, ale kumple ze sobą nie sypiają. No dobra, może niektórzy tak, każdemu może się zdarzyć, ale im się zdarzało praktycznie z każdą wizytą. Tym bardziej nie byli parą, choć raz w przypływie odwagi zapytał o to Judala, na co ten oświadczył wyniośle, że absolutnie mu na nim nie zależy i jak Alibaba umrze, to będzie dłubać słonecznik na jego pogrzebie, a łupy wrzuci mu do trumny. Cokolwiek miało to znaczyć, po prostu przyjął do wiadomości, że Judal raczej nie wejdzie z nim w żadną głębszą relację, jakakolwiek by ona nie była.
Ale to w sumie dobrze. Przyzwyczaił się do tej ich codzienności, gdzie Judal po prostu był dla niego, nieważne kim, ale był. Prawda, że usługiwanie mu na każdym kroku bywało męczące, zwłaszcza gdy Judal miał kaca albo gorzej, rzygał nad ranem do miski, każąc sobie trzymać włosy, tak jak było tym razem.
- To twoja wina – wysapał pomiędzy torsjami. – Już więcej ci loda nie zrobię.
Alibaba tylko poklepał go współczująco po plecach, w milczeniu przyjmując fakt, że tamten jak zwykle próbował zwalić całą winę na niego.
Jak wiele „zawsze” czy „jak zwykle” mieli? Jak wiele elementów wpisywało się w ich codzienność? Nie wiedział, tym bardziej nie wiedział, dlaczego zawsze czuł jakiś dziwny ucisk  brzuchu za każdym razem, gdy uświadamiał sobie o ich kolejnym rytuale czy zwyczaju. Co prawda teraz nie był pewien, czy to może nie mdłości chwytały go tak za żołądek, ale czuł to dziwne, niewygodne coś zalegające mu gdzieś na wątrobie za każdym razem, ilekroć spojrzał w te znudzone na co dzień oczy.
- Gdzie tak właściwie leży wątroba? – odezwał się, poprawiając uchwyt na jego włosach, zbierając czarne kosmyki, które wysunęły się z grubego warkocza.
- Nie wiem, moja już chyba dawno wysiadła – jęknął tamten, zanosząc się kaszlem.
Widział go już w tylu różnych sytuacjach, że nawet nie czuł zdziwienia czy obrzydzenia, gdy ten po prostu wymiotował przy nim, uwalony w zapoconej pościeli, którą potem będzie musiał przeprać. Nie szkodzi, Judal zawsze tak robił, a Alibaba zawsze po nim sprzątał. Ile jeszcze tych „zawsze” mieli? Czuł, że jemu też za niedługo wątroba wysiądzie, jeżeli nie przestanie go tam tak uwierać za każdym razem, gdy siedział z Judalem i gdy zastanawiał się nad takimi rzeczami. A może to wcale nie była wątroba?
Nieważne, myślał potem, robiąc im obiad, gdy tamten siedział owinięty kocem w jego kuchni, wypijając kolejny kubek herbaty i mamrocząc pod nosem, że zaraz umrze. Zawsze tak mówił i zawsze z tym przesadzał, więc Alibaba nie przejmował się tym za bardzo, zmniejszając gaz na kuchence. To był w zasadzie dzień jak co dzień, więc i tym razem Judal narzekał na jedzenie, że za mało słone i jakby on gotował, to byłoby wyśmienicie, wyśmienicie, łapiesz to, Saluja? Więc tylko wzdychał w odpowiedzi, zajęty swoją porcją, co jakiś czas jednak popatrując na kwiaty stojące w wazonie, niekoniecznie zdając sobie sprawę z tego, że uśmiecha się jak idiota, dopóki nie poinformował go o tym Judal.
I sam nie wiedział, jakie odczucia wywołało w nim pierwsze „nigdy”, gdy Judal powinien tak jak zawsze pożegnać się późnym popołudniem, mówiąc, że idzie doumierać w domu, a ty, Saluja, dojadaj ten swój paskudny obiad albo lepiej, wywal go przez okno. A tego nie zrobił. Judal nigdy nie zostawał na dłużej, nigdy nie siedział aż do wieczora, zakopany w tę nieszczęsną, niezmienioną pościel, powarkując na niego od czasu do czasu i każąc zrobić sobie herbatę.
- Saluja – odezwał się mrukliwie jakiś czas później, gdy za oknem zrobiło się już naprawdę ciemno, a Alibaba nie miał jednak serca wywalać go z domu. – W mojej torbie jest czekolada. Otwieraj ją i chodź tutaj, znalazłem fajne koty na necie.
Nie było tak źle, uznał, gdy czekolada co prawda nie była z całymi orzechami, a z bakaliami, bo akurat taka była w promocji w sklepie na rogu. I nie szkodzi, że znał już przynajmniej połowę z tych filmików, które pokazywał mu Judal. To ich pierwsze „nigdy” było całkiem w porządku, przyznał z jakimś dziwnym zmieszaniem, spoglądając na polegującego obok chłopaka.
A nie, jednak nie.
Pierwsze „nigdy” było całkiem zwyczajne i banalne, uznał, gdy tamten również na niego spojrzał i po prostu pochylił się w jego stronę, łapiąc jego usta w pocałunku. Nigdy nie całowali się na trzeźwo, nigdy nie był w pełni świadomy jego zapachu, smaku jego języka czy dotyku dłoni, które nie wykazywały się cierpliwością, gdy po prostu objęły go mocno, zaborczo, wciskając go w jego własny materac z taką siłą i stanowczością, że niemal brakło mu tchu.
I nie, żeby jakoś szczególnie narzekał na ich „zawsze”, uznał jakąś godzinę później, leżąc przy nim z uśmiechem, odgarniając mu z twarzy te czarne włosy, które namiętnie właziły mu do oczu. Nie żeby narzekał, ale jednak „nigdy” było dużo, dużo lepsze.

niedziela, 8 marca 2015

Do Żabki jeden skok; część 1 z ?; SinJu

Dość stare, bo jeszcze z grudnia, pisane za czasów mojej pracy w Żabce. Początkowo miało trafiać tylko na skrzynkę pocztową Kiri, ale zdecydowałam się poszerzyć grono odbiorców. Za korektę, zachętę do dalszego pisania i otuchę bardzo dziękuję Hibari, która namówiła mnie, by to skończyć.
Dlatego praca dedykowana tym dobrym dziołchom jak i również wszystkim shipperkom SinJu – wszystkiego dobrego w Dniu Kobiet!


~~


Rozdział I
Wszystkie parówki są zimne


To nie była praca marzeń i Judal nigdy, przenigdy by jej tak nie nazwał. Nie była też jednak pracą z dolnych pięter piekieł – przynajmniej na początku tak uważał. I choć w gruncie rzeczy nigdy wcześniej nie miał styczności z urządzeniem, jakim jest kasa fiskalna, to dość szybko opanował jej podstawy – o ile klient nie chciał zapłacić za rachunek, bo wtedy musiał naprędce zmyślić jakąś historię o tym, że na sklepie zajmuje się tym kierownik i w tej chwili akurat go nie ma, będzie jutro, proszę przyjść z samego rana.
Mimo wszystko Judal jednak nie lubił ludzi. Dlatego istnym zbawieniem stały się dla niego zmiany z Cassimem – jako że chłopak ciągle palił, nie był dopuszczony do prac na magazynie, ponieważ co chwila robił sobie przerwę na papierosa, a gdy dochodziła godzina 23, nic nie było skończone. Tak więc Krystyna, która była szefową sklepu, kazała Judalowi chodzić na magazyn, który bardziej przypominał ciasną klitkę czy pomieszczenie piwniczne, gdzie musiał się uporać z kilkunastokilogramowymi zgrzewkami, z braku miejsca układanymi jedna na drugą. Jednak zdecydowanie bardziej wolał przerzucanie tych nieszczęsnych zgrzewek i układanie towaru na półkach, niż spieranie się z durnymi klientami, którzy nawet nie byli w stanie przeczytać ceny i nie rozumieli, że rabat „Kup 5 za 4 zł” jest nabijany tylko wtedy, gdy rzeczywiście kupi się pięć sztuk produktu.
Jednak były takie momenty, kiedy musiał wspomóc Cassima za kasą – niedaleko ich sklepu znajdował się wysoki biurowiec, a jako że w pobliżu nie było żadnego innego spożywczego, ludzie licznie schodzili się z przerwy właśnie do nich. Wtedy właśnie Judal musiał przybierać na twarzy uśmiech, który bardziej przypominał szczękościsk – niektórzy z tych ludzi jedli hot doga na każdej przerwie, na dodatek jeszcze przed pracą i po pracy. Nie miał pojęcia, jak można przeżyć na czymś takim na dłuższą metę i się nie pochorować – jego samego brzuch bolał już na sam widok ociekających tłuszczem kabanosów kręcących się koło kasy. Hot dogi jednak miały wzięcie (ku jego zgrozie, te z kabanosem najbardziej), w ciągu takiej przerwy mogli sprzedać cały zapas ciepłych – zagrzanie tych świeżo wyjętych z lodówki zajmowało jakieś czterdzieści minut. Tłumaczenie wtedy klientom, czemu nie ma hot dogów, było czasem ponad jego siły – pojawiały się wypowiedzi w stylu „A to nie możesz ich zagrzać w mikrofali?” albo „To sprzedaj mi zimne”. Nie był w stanie zliczyć, ile już razy musiał odmawiać takim głąbom, którzy często nie, nie mogli pojąć tak prostej sprawy, jak wybór sosów. Ketchup, musztarda, duński, tysiąca wysp – i tak poproszą amerykański, którego nawet nie ma w sprzedaży.
Są hot dogi? – usłyszał kolejne irytujące pytanie i aż zacisnął zęby, by się uspokoić. Nie było, do kurwy nędzy. I wyboru w sosach też nie było. Był tylko ketchup i musztarda. I nic więcej. Tylko to. Ale w tej chwili nie mógł ich sprzedać, nie miały jeszcze odpowiedniej temperatury, a wszystkie ciepłe dopiero co zeszły.
Nie ma. Wszystkie parówki są zimne – wycedził najgrzeczniej, jak tylko potrafił i podniósł wzrok znad pliku potwierdzeń zapłaty kartą, które właśnie spinał zszywaczem.
To była chwila. Dosłownie ułamek sekundy, gdy jego ciało przeszył dreszcz. Spoglądał w złote oczy młodego mężczyzny stojącego przed nim, który bardziej był zainteresowany swoją koleżanką przyczepioną do jego ramienia, niż samym Judalem, mimo to chłopak nie mógł oderwać od niego wzroku. Spojrzał na koszulkę opinającą szeroką klatkę piersiową – w fioletową-białą kratkę, znak rozpoznawczy pracowników Playa.
I nie padły te debilne pytania, za ile będą hot dogi, czy nie może ich podgrzać, czy nie może sprzedać zimnych. One nie padły, za to padł przed nim batonik i puszka coli, a nieznajomy pomachał kartą na znak, że chce zapłacić w ten sposób.
Z-zbliżeniowo czy na PIN? – Judal sam nie rozumiał swojego o ton wyższego, niż normalnie, głosu oraz tego, że gardło ścisnęło mu się do tego stopnia, że ciężko mu się było nie jąkać. Przełknął ze zdenerwowaniem ślinę.
Zbliżeniowo – padła odpowiedź. Odruchowo powiódł wzrokiem za kartą, nieznacznie tylko przechylając głowę. Sinbad. Więc tak miał na imię. Był wdzięczny losowi, że tamten płacił kartą, a nie gotówką, bo tak przynajmniej mógł poznać jego imię bez wzbudzania podejrzeń. I nie miał naprawdę sił ani chęci zastanawiać się, dlaczego tak właściwie jest wdzięczny i czemu imię tamtego tak wiele dla niego znaczy.
Spojrzał na niego jeszcze raz i na tę krótką chwilę ich wzrok się zetknął. Judal nie pamiętał chyba za dobrze, jak się oddycha, w każdym razie nie sądził, by wtedy był zdolny do jakiegokolwiek ruchu.
Sinbad się uśmiechnął.
Mam nadzieję, że o 17 uszczęśliwisz mnie ciepłymi parówkami – rzucił tylko na pożegnanie, zanim obrócił się na pięcie i wyszedł ze sklepu, obejmując ramieniem szczupłą dziewczynę wijącą się u jego boku.
Za to Judalowi tak drżały ręce, że bez słowa zszedł z kasy i uciekł z powrotem na magazyn, nie patrząc na to, że wciąż mógłby obsłużyć kilka osób z kolejki. Wziął kilka głębokich wdechów, przełknął ślinę i poszedł do ich aneksu kuchennego, by zaparzyć sobie kawę, choć serce i tak waliło mu jak oszalałe. Być może jednak kawa z mlekiem i ciastko załatwią sprawę.
Nie załatwiły, aż prawie jęknął na głos, gdy spojrzał na swoje odbicie w lustrze, tak beznadziejnie czerwone, z roziskrzonym spojrzeniem. Ponownie postarał się uspokoić, aż w końcu uśmiechnął się do siebie, jakby dopuszczając do siebie myśl, która od paru minut wręcz boleśnie obijała mu się o ścianki mózgu.
Może to wcale nie było takie złe, zakochać się?
Ale nie, było gorzej niż przypuszczał. Spoglądał co chwila na zegarek w telefonie, rozrywając wręcz wściekłym ruchem kolejne zgrzewki z wodą. Nie było szans, to był facet, sam był facetem, w dodatku widział tę przyklejoną do niego laskę. W Playu było ich pełno, każda smukła i atrakcyjna. A w dodatku co to za scena rodem z taniego romansu wraz z miłością od pierwszego wejrzenia? Choć nie był pewien, czy istnieją romanse aż tak tanie i tandetne, w których kasjer zakochuje się w kliencie już przy pierwszym spotkaniu i z niecierpliwością wyczekuje zagrzanych parówek.
Skłamałby jednak, gdyby powiedział, że nie denerwował się, gdy krótsza wskazówka zegara dochodziła do piątki. Przejrzał się wpierw w lustrze, upewniając się, że warkocz jest dobrze spleciony i nie wystają z niego żadne niesforne, pojedyncze kosmyczki, po czym na miękkich nogach wszedł za kasę, zerkając raz po raz w stronę drzwi.
Ale Sinbad nie przyszedł. Ani o obiecanej siedemnastej, ani w ciągu następnej godziny, ani w ogóle w przeciągu tego dnia. Ciężko mu się było do tego przyznać, nawet przed samym sobą, ale Judal czuł się po prostu rozczarowany. Wypchnął zdezorientowanego Cassima na magazyn, tłumacząc się bólem kręgosłupa i niemożnością dalszego dźwigania, po czym sam smętnie przysiadł za kasą. Poczuł się jak idiota, że tak wyczekiwał tej chwili, w końcu na litość boską, to był tylko hot dog. Codziennie robił ich kilkanaście, czasem nawet kilkadziesiąt, czemu więc aż tak mu zależało, by grzać parówkę dla tego konkretnego faceta? No i właśnie, faceta! Judal sam nie mógł w to uwierzyć ani tym bardziej siebie zrozumieć.
To był pierwszy raz, kiedy pił w pracy – godzinę przed końcem zmiany Cassim bez słowa podszedł do niego, wciskając mu w rękę setkę wódki. Gdy spojrzał na niego pytająco, ten po prostu wzruszył ramionami, samemu odkręcając swoją.
Wyglądasz jak zbity pies, zrób coś ze sobą – powiedział krótko, a Judal postanowił wziąć sobie tę radę do serca, gdy zdrowo pociągnął z malutkiej buteleczki. Co tam, w końcu raz się żyje, a czego kamera nie uchwyci, to Krystyny nie zaboli, uznał, gdy w o wiele lepszym nastroju kasował ostatnich już tego dnia klientów.
Cassim okazał się być niezłym kompanem do picia – Judal dawno się tak dobrze i beztrosko nie bawił. Sam jednak nie był pewien, parę kolejek później, który z nich pierwszy podsunął filozoficzne rozmowy o życiu i śmierci – standardowa część pijackich pogadanek.
Życie jest jak roztwór, mieszanina kationów i anionów, plusy i minusy – prawił mądrze Judal jakieś dwie godziny później, kiwając palcem na swojego kolegę z pracy. – Zapamiętaj to sobie, gdzieś tam muszą być te plusy, te kationy!
A gdzie są te twoje kationy? – Cassim czknął, patrząc na niego zmrużonymi oczami.
Bo to się tego, musi najpierw rozbić. Zdysocjować – powiedział Judal poważnym tonem, znowu kiwając palcem, jak gdyby mu groził. – I wtedy one tam są, rozumiesz. Te kationy – Cassim nigdy w życiu nie byłby w stanie tego pojąć, ale słuchał go uważnie, kiwając głową, jak gdyby była to prawda najświętsza i właśnie objawiona. Mimo to Judal i tak machnął na niego ręką i krótko go zbeształ. – Słuchaj mnie, kurwa. I moje życie też. Musi się rozbić na jony. Najpierw muszę się zeszmacić. I wtedy będą plusy. – Po tych słowach Judal sięgnął dna kolejnego kieliszka z wódką, zadowolony z rozwiązania, do jakiego doszedł i o którym był stuprocentowo pewien, że pomoże mu z jego problemem miłosnym. – Tak jak matma jest matką wszystkich nauk, tak chemia to matka... – urwał, jakby szukając odpowiedniego słowa. – Matka... – podjął kolejną próbę, a Cassim wpatrywał się w niego, spijając każde słowo z jego ust jak wcześniej wódkę z kieliszka. – Chemia to moja, kurwa, matka.
Moja była prostytutką – powiedział Cassim z wyraźną zazdrością, po czym czknął i z zadowoleniem opadł na stół. Judal nie wahał się zbytnio, również dał się ponieść drewnianemu blatu.


Poranek nie był dobry. Właściwie ciężko było mówić o poranku – obudził się w południe i to tylko dlatego, że sąsiad za ścianą zaczął szaleć z wiertarką. W sumie dobrze, przynajmniej nie zaspał na popołudniową zmianę.
Nie pamiętał zbyt wiele z poprzedniego wieczoru, a głowa pękała mu z bólu. Mimo to udało mu się zwlec z łóżka i pójść do łazienki pod prysznic. Nie wiedział, ile tak stał pod strumieniami ciepłej wody, próbując zebrać myśli i przypomnieć sobie, co się tak właściwie wydarzyło. Pamięć urwała mu się jeszcze w pubie, a potem... potem obudził się w swoim łóżku, więc chyba nie był skończonym idiotą, który zasnąłby w rowie. Nawet jeśli w drodze z pracy do domu żadnych rowów nie było.
Jednak gdy spojrzał w lustro, sięgając po ręcznik, na chwilę odebrało mu mowę. Wpatrywał się w swoje odbicie, mrugając kilkukrotnie, aż w końcu drżącymi palcami dotknął skóry na swoim biodrze. Przesunął po niej opuszkami, po chwili intensywnie potarł. Miejsce było czerwone i lekko zapuchnięte, czego powodem był niewielki tatuaż idący wzdłuż kości.
Wzór saletry amonowej.
Ze wszystkich możliwych wzorów na tym świecie wybrał akurat wzór chemiczny saletry amonowej.
Bardzo żałował, że nie ma numeru telefonu do Cassima, ale nie szkodzi, zapyta go o to za dwie godziny. Wziął głęboki wdech i naciągnął na siebie koszulkę, mimo wszystko obciągając ją niżej, by zakryć dziwaczny tatuaż. Jeżeli ktokolwiek kiedykolwiek go zobaczy, to będzie skończony, już na zawsze przylgnie do niego plakietka zdziwaczałego chemika.
Ale Cassim nie wiedział. Co więcej, nie wyglądał, jakby był w stanie cokolwiek sobie przypomnieć, gdy drzemał z tyłu na zapleczu, wtulony w wygodny fotel Krystyny, raz po raz wychodząc do łazienki się wyrzygać. Sam Judal nie czuł się wiele lepiej, a zapach hot dogów przyprawiał go o odruch wymiotny. Nie był w stanie nic zjeść, podchodziła mu jedynie woda i papierosy. Chociaż nawet one nie smakowały jak zawsze – czuł się trochę tak, jak gdyby palił zatęchłe liście.
Wpatrywał się ponuro w budynek obok, gdy siedział na schodach przed sklepem. Gdyby nie papieros, to z pewnością by zasnął, bo nawet kawa budziła wstręt. Znajdował więc odrobinę zrozumienia dla Cassima, który przerwę na papierosa mógł sobie robić co piętnaście minut, wymigując się tym samym od pracy na magazynie. Choć dzisiaj cały jego pobyt na sklepie był jedną wielką przerwą.
Ciężki dzień? – usłyszał nad sobą i aż kaszlnął, gdy zadławił się dymem.
To nie powinno tak być. Judal nie powinien wyglądać jak wyjęty psu z gardła, nie powinien mieć worów pod oczami, nie powinien siedzieć w rozmemłanej koszulce zaplamionej sosami, nie powinien tak paskudnie kaszleć i śmierdzieć przetrawionym alkoholem. Nie tak sobie wyobrażał ponowne spotkanie z Sinbadem, zwłaszcza gdy zlustrował przyczepioną do niego dziewczynę. Inną niż wczoraj, co niemile go zaskoczyło.
Można tak powiedzieć – wydusił w końcu, ponownie zaciągając się papierosem, by dodać sobie odwagi. Tak jakby to miało w czymkolwiek pomóc.
Dobrze wiedzieć, że nie tylko ja tak imprezuję. – Mężczyzna mrugnął do niego rozbawiony, stając na najniższym stopniu do sklepu. – Możemy kiedyś napić razem, większa gwarancja, że trafię do domu.
Tego Judal nie był taki pewien, wiedział jednak, że gdyby miał okazję wyjść z nim gdzieś i spić go, to na pewno by go nie puścił do domu. A przynajmniej nie do swojego.


Kiedy w następnych dniach obserwował dziewczyny przyklejone do ramienia Sinbada, te wszystkie głupie laski mrugające do niego czy chichoczące za jego plecami, trafiał go szlag. Był poirytowany, ale jednocześnie ustanowił sobie cel – sprawi, że Sinbad będzie jego. Jeszcze nie wiedział, jak to zrobi, ale wiedział, że na pewno.
Sytuacja nadarzyła się jakieś dwa tygodnie później, na popołudniowej zmianie – widział go, jak kupuje piwo ze znajomymi. Było już po 21, więc jeżeli on skończy robotę za dwie godziny, to może jeszcze będzie szansa, że towarzystwo się nie rozejdzie. Zresztą co tam towarzystwo – Judal potrzebował tylko jednej osoby, potrzebował Sinbada, o czym niechętnie zaczął sobie uświadamiać w ostatnich dniach. Nigdy mu na nikim nie zależało, nigdy nie miał takiego problemu jak teraz. Była wprawdzie jedna dziewczyna, która mu się podobała, ale na litość boską, to było w podstawówce. Odległe czasy, kiedy był jeszcze głupi i naiwny, a do tego nieświadomy swojej orientacji. A teraz... teraz było inaczej, był tego pewien.
Pijecie dzisiaj? – zapytał niby od niechcenia, kasując butelki. Fortuna śliwkowa, to pasowało do Sinbada. Nawet jeśli tylko kolor był sugestywny, to i tak.
Wpadnij do nas po pracy – usłyszał w odpowiedzi te słowa, które właśnie chciał usłyszeć. Uśmiechnął się kącikiem ust, zadowolony ze swojego małego zwycięstwa. – Pewnie będziemy w Agawie.
I byli. A raczej był. Judal nie wyobrażał sobie bardziej dogodnej sytuacji, kiedy reszta ludzi się zmyła, a Sinbad siedział sam przy stole z kuflem piwa w ręku. To wydawało się niczym spełnienie marzeń, niczym jakiś rajski sen. Ale musiał przyznać, że zaskoczyło go to, że nawet kiedy jego kumple się zmyli, to mężczyzna siedział sam i czekał na niego. Nie spodziewał się tego, ale musiał przyznać, że serce zabiło mu mocniej na ten widok.
Podszedł do niego powoli i usiadł przy stole, nie spuszczając z niego wzroku. Ten od razu na niego spojrzał i uśmiechnął się szeroko. Nie był jeszcze kompletnie pijany, ale Judal określiłby jego stan mianem „porządnie wstawiony”. Może dlatego też dobrym pomysłem było zamówienie sobie piwa. Albo najlepiej od razu dwóch.
Musiał przyznać, że Sinbad był radosnym towarzyszem. Z poczuciem humoru. Zabawnym, ale jednocześnie trzymającym poziom – zaczął rozumieć, z jakiego powodu te wszystkie dziewczyny tak do niego lgnęły. Sam zresztą nie był lepszy, pomyślał z pewną zgryzotą, sącząc piwo, gdy Sinbad opowiadał o swojej pracy. O ile z początku czuł się nieco niezręcznie, tak teraz dużo łatwiej było im rozmawiać – Judal opowiadał o swojej pracy, o studiach, o mieszkaniu na stancji... Sam też chętnie słuchał opowieści Sinbada. Początkowo myślał, że jest zwykłym pracownikiem call center, dlatego też sporym zaskoczeniem okazał się dla niego fakt, że pełni tam funkcję kierowniczą, a dzwoni po ludziach z czystej przyjemności. Sam fakt, że praca w tym miejscu może okazać się przyjemnością niezmiernie Judala zadziwiał, zwłaszcza że już kiedyś raz pracował na telefonie i obiecał sobie, że nigdy więcej.
Nim się obejrzał, było już po drugiej, więc czas było się powoli zbierać, chociaż wcale nie był do tego szczególnie chętny. Sinbad też wydawał się zbyt zadowolony z ich spotkania, co Judalowi schlebiało. Miał mu tyle do powiedzenia, bo tak na dobrą sprawę, to nie wiedział o nim nic – ile miał lat, gdzie mieszkał, co lubił w życiu robić, ani... ani czy miał już kogoś. Właściwie ktoś taki jak on mógłby kogoś mieć, w końcu cały czas otaczał się kobietami, na pewno z którąś z nich się związał...
A potem zadziwił sam siebie, po prostu łapiąc tamtego za przód kurtki, przerywając mu wpół zdania, gdy odcisnął na jego wargach mocny, choć nieco szorstki pocałunek. Nie trwał on długo, gdy zaraz odsunął się jak oparzony, mrugając raz po raz. Sinbad wydawał się być równie zszokowany – zakrył usta dłonią, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami, by w końcu...
Roześmiać się.
Judal nie wiedział, co powinien ze sobą zrobić, gdy nagle poczuł, jak gorąco wpływa mu na policzki. Idiota, czuł się jak skończony idiota. Co on sobie myślał, całując go tak nagle, tak przy ludziach, pośrodku pubu! Sinbad po prostu go wyśmiał, śmiał mu się teraz w twarz, sprawiając, że Judal miał ochotę po prostu rzucić mu czymś w tę roześmianą gębę.
Bez namysłu chwycił kufel z piwem, chlustając mu nim w twarz, by zaraz zerwać się po kurtkę i wychodząc bez słowa z baru. Był wściekły, wściekły i upokorzony, najgorsza możliwa mieszanka. I w gruncie rzeczy nie wiedział, czy bardziej wściekły jest na siebie, że go tak po prostu pocałował, czy też na Sinbada, że go bezkarnie wyśmiał. O nie, nie, nie bezkarnie, już Judal dopilnuje, by po następnym hot dogu tamten umierał w męczarniach. I nawet jeżeli trafi za to do więzienia, to nic go to nie obchodziło – naleje do podpiekanej bułki tyle płynu do mycia naczyń, ile będzie trzeba, zrobi posypkę z kreta znajdującego się pod zlewem i dopilnuje, by Sinbad już nigdy nie miał okazji choćby się uśmiechnąć.
Tak, to był dzień, kiedy zdecydowanie znienawidził Sinbada.