niedziela, 8 marca 2015

Do Żabki jeden skok; część 1 z ?; SinJu

Dość stare, bo jeszcze z grudnia, pisane za czasów mojej pracy w Żabce. Początkowo miało trafiać tylko na skrzynkę pocztową Kiri, ale zdecydowałam się poszerzyć grono odbiorców. Za korektę, zachętę do dalszego pisania i otuchę bardzo dziękuję Hibari, która namówiła mnie, by to skończyć.
Dlatego praca dedykowana tym dobrym dziołchom jak i również wszystkim shipperkom SinJu – wszystkiego dobrego w Dniu Kobiet!


~~


Rozdział I
Wszystkie parówki są zimne


To nie była praca marzeń i Judal nigdy, przenigdy by jej tak nie nazwał. Nie była też jednak pracą z dolnych pięter piekieł – przynajmniej na początku tak uważał. I choć w gruncie rzeczy nigdy wcześniej nie miał styczności z urządzeniem, jakim jest kasa fiskalna, to dość szybko opanował jej podstawy – o ile klient nie chciał zapłacić za rachunek, bo wtedy musiał naprędce zmyślić jakąś historię o tym, że na sklepie zajmuje się tym kierownik i w tej chwili akurat go nie ma, będzie jutro, proszę przyjść z samego rana.
Mimo wszystko Judal jednak nie lubił ludzi. Dlatego istnym zbawieniem stały się dla niego zmiany z Cassimem – jako że chłopak ciągle palił, nie był dopuszczony do prac na magazynie, ponieważ co chwila robił sobie przerwę na papierosa, a gdy dochodziła godzina 23, nic nie było skończone. Tak więc Krystyna, która była szefową sklepu, kazała Judalowi chodzić na magazyn, który bardziej przypominał ciasną klitkę czy pomieszczenie piwniczne, gdzie musiał się uporać z kilkunastokilogramowymi zgrzewkami, z braku miejsca układanymi jedna na drugą. Jednak zdecydowanie bardziej wolał przerzucanie tych nieszczęsnych zgrzewek i układanie towaru na półkach, niż spieranie się z durnymi klientami, którzy nawet nie byli w stanie przeczytać ceny i nie rozumieli, że rabat „Kup 5 za 4 zł” jest nabijany tylko wtedy, gdy rzeczywiście kupi się pięć sztuk produktu.
Jednak były takie momenty, kiedy musiał wspomóc Cassima za kasą – niedaleko ich sklepu znajdował się wysoki biurowiec, a jako że w pobliżu nie było żadnego innego spożywczego, ludzie licznie schodzili się z przerwy właśnie do nich. Wtedy właśnie Judal musiał przybierać na twarzy uśmiech, który bardziej przypominał szczękościsk – niektórzy z tych ludzi jedli hot doga na każdej przerwie, na dodatek jeszcze przed pracą i po pracy. Nie miał pojęcia, jak można przeżyć na czymś takim na dłuższą metę i się nie pochorować – jego samego brzuch bolał już na sam widok ociekających tłuszczem kabanosów kręcących się koło kasy. Hot dogi jednak miały wzięcie (ku jego zgrozie, te z kabanosem najbardziej), w ciągu takiej przerwy mogli sprzedać cały zapas ciepłych – zagrzanie tych świeżo wyjętych z lodówki zajmowało jakieś czterdzieści minut. Tłumaczenie wtedy klientom, czemu nie ma hot dogów, było czasem ponad jego siły – pojawiały się wypowiedzi w stylu „A to nie możesz ich zagrzać w mikrofali?” albo „To sprzedaj mi zimne”. Nie był w stanie zliczyć, ile już razy musiał odmawiać takim głąbom, którzy często nie, nie mogli pojąć tak prostej sprawy, jak wybór sosów. Ketchup, musztarda, duński, tysiąca wysp – i tak poproszą amerykański, którego nawet nie ma w sprzedaży.
Są hot dogi? – usłyszał kolejne irytujące pytanie i aż zacisnął zęby, by się uspokoić. Nie było, do kurwy nędzy. I wyboru w sosach też nie było. Był tylko ketchup i musztarda. I nic więcej. Tylko to. Ale w tej chwili nie mógł ich sprzedać, nie miały jeszcze odpowiedniej temperatury, a wszystkie ciepłe dopiero co zeszły.
Nie ma. Wszystkie parówki są zimne – wycedził najgrzeczniej, jak tylko potrafił i podniósł wzrok znad pliku potwierdzeń zapłaty kartą, które właśnie spinał zszywaczem.
To była chwila. Dosłownie ułamek sekundy, gdy jego ciało przeszył dreszcz. Spoglądał w złote oczy młodego mężczyzny stojącego przed nim, który bardziej był zainteresowany swoją koleżanką przyczepioną do jego ramienia, niż samym Judalem, mimo to chłopak nie mógł oderwać od niego wzroku. Spojrzał na koszulkę opinającą szeroką klatkę piersiową – w fioletową-białą kratkę, znak rozpoznawczy pracowników Playa.
I nie padły te debilne pytania, za ile będą hot dogi, czy nie może ich podgrzać, czy nie może sprzedać zimnych. One nie padły, za to padł przed nim batonik i puszka coli, a nieznajomy pomachał kartą na znak, że chce zapłacić w ten sposób.
Z-zbliżeniowo czy na PIN? – Judal sam nie rozumiał swojego o ton wyższego, niż normalnie, głosu oraz tego, że gardło ścisnęło mu się do tego stopnia, że ciężko mu się było nie jąkać. Przełknął ze zdenerwowaniem ślinę.
Zbliżeniowo – padła odpowiedź. Odruchowo powiódł wzrokiem za kartą, nieznacznie tylko przechylając głowę. Sinbad. Więc tak miał na imię. Był wdzięczny losowi, że tamten płacił kartą, a nie gotówką, bo tak przynajmniej mógł poznać jego imię bez wzbudzania podejrzeń. I nie miał naprawdę sił ani chęci zastanawiać się, dlaczego tak właściwie jest wdzięczny i czemu imię tamtego tak wiele dla niego znaczy.
Spojrzał na niego jeszcze raz i na tę krótką chwilę ich wzrok się zetknął. Judal nie pamiętał chyba za dobrze, jak się oddycha, w każdym razie nie sądził, by wtedy był zdolny do jakiegokolwiek ruchu.
Sinbad się uśmiechnął.
Mam nadzieję, że o 17 uszczęśliwisz mnie ciepłymi parówkami – rzucił tylko na pożegnanie, zanim obrócił się na pięcie i wyszedł ze sklepu, obejmując ramieniem szczupłą dziewczynę wijącą się u jego boku.
Za to Judalowi tak drżały ręce, że bez słowa zszedł z kasy i uciekł z powrotem na magazyn, nie patrząc na to, że wciąż mógłby obsłużyć kilka osób z kolejki. Wziął kilka głębokich wdechów, przełknął ślinę i poszedł do ich aneksu kuchennego, by zaparzyć sobie kawę, choć serce i tak waliło mu jak oszalałe. Być może jednak kawa z mlekiem i ciastko załatwią sprawę.
Nie załatwiły, aż prawie jęknął na głos, gdy spojrzał na swoje odbicie w lustrze, tak beznadziejnie czerwone, z roziskrzonym spojrzeniem. Ponownie postarał się uspokoić, aż w końcu uśmiechnął się do siebie, jakby dopuszczając do siebie myśl, która od paru minut wręcz boleśnie obijała mu się o ścianki mózgu.
Może to wcale nie było takie złe, zakochać się?
Ale nie, było gorzej niż przypuszczał. Spoglądał co chwila na zegarek w telefonie, rozrywając wręcz wściekłym ruchem kolejne zgrzewki z wodą. Nie było szans, to był facet, sam był facetem, w dodatku widział tę przyklejoną do niego laskę. W Playu było ich pełno, każda smukła i atrakcyjna. A w dodatku co to za scena rodem z taniego romansu wraz z miłością od pierwszego wejrzenia? Choć nie był pewien, czy istnieją romanse aż tak tanie i tandetne, w których kasjer zakochuje się w kliencie już przy pierwszym spotkaniu i z niecierpliwością wyczekuje zagrzanych parówek.
Skłamałby jednak, gdyby powiedział, że nie denerwował się, gdy krótsza wskazówka zegara dochodziła do piątki. Przejrzał się wpierw w lustrze, upewniając się, że warkocz jest dobrze spleciony i nie wystają z niego żadne niesforne, pojedyncze kosmyczki, po czym na miękkich nogach wszedł za kasę, zerkając raz po raz w stronę drzwi.
Ale Sinbad nie przyszedł. Ani o obiecanej siedemnastej, ani w ciągu następnej godziny, ani w ogóle w przeciągu tego dnia. Ciężko mu się było do tego przyznać, nawet przed samym sobą, ale Judal czuł się po prostu rozczarowany. Wypchnął zdezorientowanego Cassima na magazyn, tłumacząc się bólem kręgosłupa i niemożnością dalszego dźwigania, po czym sam smętnie przysiadł za kasą. Poczuł się jak idiota, że tak wyczekiwał tej chwili, w końcu na litość boską, to był tylko hot dog. Codziennie robił ich kilkanaście, czasem nawet kilkadziesiąt, czemu więc aż tak mu zależało, by grzać parówkę dla tego konkretnego faceta? No i właśnie, faceta! Judal sam nie mógł w to uwierzyć ani tym bardziej siebie zrozumieć.
To był pierwszy raz, kiedy pił w pracy – godzinę przed końcem zmiany Cassim bez słowa podszedł do niego, wciskając mu w rękę setkę wódki. Gdy spojrzał na niego pytająco, ten po prostu wzruszył ramionami, samemu odkręcając swoją.
Wyglądasz jak zbity pies, zrób coś ze sobą – powiedział krótko, a Judal postanowił wziąć sobie tę radę do serca, gdy zdrowo pociągnął z malutkiej buteleczki. Co tam, w końcu raz się żyje, a czego kamera nie uchwyci, to Krystyny nie zaboli, uznał, gdy w o wiele lepszym nastroju kasował ostatnich już tego dnia klientów.
Cassim okazał się być niezłym kompanem do picia – Judal dawno się tak dobrze i beztrosko nie bawił. Sam jednak nie był pewien, parę kolejek później, który z nich pierwszy podsunął filozoficzne rozmowy o życiu i śmierci – standardowa część pijackich pogadanek.
Życie jest jak roztwór, mieszanina kationów i anionów, plusy i minusy – prawił mądrze Judal jakieś dwie godziny później, kiwając palcem na swojego kolegę z pracy. – Zapamiętaj to sobie, gdzieś tam muszą być te plusy, te kationy!
A gdzie są te twoje kationy? – Cassim czknął, patrząc na niego zmrużonymi oczami.
Bo to się tego, musi najpierw rozbić. Zdysocjować – powiedział Judal poważnym tonem, znowu kiwając palcem, jak gdyby mu groził. – I wtedy one tam są, rozumiesz. Te kationy – Cassim nigdy w życiu nie byłby w stanie tego pojąć, ale słuchał go uważnie, kiwając głową, jak gdyby była to prawda najświętsza i właśnie objawiona. Mimo to Judal i tak machnął na niego ręką i krótko go zbeształ. – Słuchaj mnie, kurwa. I moje życie też. Musi się rozbić na jony. Najpierw muszę się zeszmacić. I wtedy będą plusy. – Po tych słowach Judal sięgnął dna kolejnego kieliszka z wódką, zadowolony z rozwiązania, do jakiego doszedł i o którym był stuprocentowo pewien, że pomoże mu z jego problemem miłosnym. – Tak jak matma jest matką wszystkich nauk, tak chemia to matka... – urwał, jakby szukając odpowiedniego słowa. – Matka... – podjął kolejną próbę, a Cassim wpatrywał się w niego, spijając każde słowo z jego ust jak wcześniej wódkę z kieliszka. – Chemia to moja, kurwa, matka.
Moja była prostytutką – powiedział Cassim z wyraźną zazdrością, po czym czknął i z zadowoleniem opadł na stół. Judal nie wahał się zbytnio, również dał się ponieść drewnianemu blatu.


Poranek nie był dobry. Właściwie ciężko było mówić o poranku – obudził się w południe i to tylko dlatego, że sąsiad za ścianą zaczął szaleć z wiertarką. W sumie dobrze, przynajmniej nie zaspał na popołudniową zmianę.
Nie pamiętał zbyt wiele z poprzedniego wieczoru, a głowa pękała mu z bólu. Mimo to udało mu się zwlec z łóżka i pójść do łazienki pod prysznic. Nie wiedział, ile tak stał pod strumieniami ciepłej wody, próbując zebrać myśli i przypomnieć sobie, co się tak właściwie wydarzyło. Pamięć urwała mu się jeszcze w pubie, a potem... potem obudził się w swoim łóżku, więc chyba nie był skończonym idiotą, który zasnąłby w rowie. Nawet jeśli w drodze z pracy do domu żadnych rowów nie było.
Jednak gdy spojrzał w lustro, sięgając po ręcznik, na chwilę odebrało mu mowę. Wpatrywał się w swoje odbicie, mrugając kilkukrotnie, aż w końcu drżącymi palcami dotknął skóry na swoim biodrze. Przesunął po niej opuszkami, po chwili intensywnie potarł. Miejsce było czerwone i lekko zapuchnięte, czego powodem był niewielki tatuaż idący wzdłuż kości.
Wzór saletry amonowej.
Ze wszystkich możliwych wzorów na tym świecie wybrał akurat wzór chemiczny saletry amonowej.
Bardzo żałował, że nie ma numeru telefonu do Cassima, ale nie szkodzi, zapyta go o to za dwie godziny. Wziął głęboki wdech i naciągnął na siebie koszulkę, mimo wszystko obciągając ją niżej, by zakryć dziwaczny tatuaż. Jeżeli ktokolwiek kiedykolwiek go zobaczy, to będzie skończony, już na zawsze przylgnie do niego plakietka zdziwaczałego chemika.
Ale Cassim nie wiedział. Co więcej, nie wyglądał, jakby był w stanie cokolwiek sobie przypomnieć, gdy drzemał z tyłu na zapleczu, wtulony w wygodny fotel Krystyny, raz po raz wychodząc do łazienki się wyrzygać. Sam Judal nie czuł się wiele lepiej, a zapach hot dogów przyprawiał go o odruch wymiotny. Nie był w stanie nic zjeść, podchodziła mu jedynie woda i papierosy. Chociaż nawet one nie smakowały jak zawsze – czuł się trochę tak, jak gdyby palił zatęchłe liście.
Wpatrywał się ponuro w budynek obok, gdy siedział na schodach przed sklepem. Gdyby nie papieros, to z pewnością by zasnął, bo nawet kawa budziła wstręt. Znajdował więc odrobinę zrozumienia dla Cassima, który przerwę na papierosa mógł sobie robić co piętnaście minut, wymigując się tym samym od pracy na magazynie. Choć dzisiaj cały jego pobyt na sklepie był jedną wielką przerwą.
Ciężki dzień? – usłyszał nad sobą i aż kaszlnął, gdy zadławił się dymem.
To nie powinno tak być. Judal nie powinien wyglądać jak wyjęty psu z gardła, nie powinien mieć worów pod oczami, nie powinien siedzieć w rozmemłanej koszulce zaplamionej sosami, nie powinien tak paskudnie kaszleć i śmierdzieć przetrawionym alkoholem. Nie tak sobie wyobrażał ponowne spotkanie z Sinbadem, zwłaszcza gdy zlustrował przyczepioną do niego dziewczynę. Inną niż wczoraj, co niemile go zaskoczyło.
Można tak powiedzieć – wydusił w końcu, ponownie zaciągając się papierosem, by dodać sobie odwagi. Tak jakby to miało w czymkolwiek pomóc.
Dobrze wiedzieć, że nie tylko ja tak imprezuję. – Mężczyzna mrugnął do niego rozbawiony, stając na najniższym stopniu do sklepu. – Możemy kiedyś napić razem, większa gwarancja, że trafię do domu.
Tego Judal nie był taki pewien, wiedział jednak, że gdyby miał okazję wyjść z nim gdzieś i spić go, to na pewno by go nie puścił do domu. A przynajmniej nie do swojego.


Kiedy w następnych dniach obserwował dziewczyny przyklejone do ramienia Sinbada, te wszystkie głupie laski mrugające do niego czy chichoczące za jego plecami, trafiał go szlag. Był poirytowany, ale jednocześnie ustanowił sobie cel – sprawi, że Sinbad będzie jego. Jeszcze nie wiedział, jak to zrobi, ale wiedział, że na pewno.
Sytuacja nadarzyła się jakieś dwa tygodnie później, na popołudniowej zmianie – widział go, jak kupuje piwo ze znajomymi. Było już po 21, więc jeżeli on skończy robotę za dwie godziny, to może jeszcze będzie szansa, że towarzystwo się nie rozejdzie. Zresztą co tam towarzystwo – Judal potrzebował tylko jednej osoby, potrzebował Sinbada, o czym niechętnie zaczął sobie uświadamiać w ostatnich dniach. Nigdy mu na nikim nie zależało, nigdy nie miał takiego problemu jak teraz. Była wprawdzie jedna dziewczyna, która mu się podobała, ale na litość boską, to było w podstawówce. Odległe czasy, kiedy był jeszcze głupi i naiwny, a do tego nieświadomy swojej orientacji. A teraz... teraz było inaczej, był tego pewien.
Pijecie dzisiaj? – zapytał niby od niechcenia, kasując butelki. Fortuna śliwkowa, to pasowało do Sinbada. Nawet jeśli tylko kolor był sugestywny, to i tak.
Wpadnij do nas po pracy – usłyszał w odpowiedzi te słowa, które właśnie chciał usłyszeć. Uśmiechnął się kącikiem ust, zadowolony ze swojego małego zwycięstwa. – Pewnie będziemy w Agawie.
I byli. A raczej był. Judal nie wyobrażał sobie bardziej dogodnej sytuacji, kiedy reszta ludzi się zmyła, a Sinbad siedział sam przy stole z kuflem piwa w ręku. To wydawało się niczym spełnienie marzeń, niczym jakiś rajski sen. Ale musiał przyznać, że zaskoczyło go to, że nawet kiedy jego kumple się zmyli, to mężczyzna siedział sam i czekał na niego. Nie spodziewał się tego, ale musiał przyznać, że serce zabiło mu mocniej na ten widok.
Podszedł do niego powoli i usiadł przy stole, nie spuszczając z niego wzroku. Ten od razu na niego spojrzał i uśmiechnął się szeroko. Nie był jeszcze kompletnie pijany, ale Judal określiłby jego stan mianem „porządnie wstawiony”. Może dlatego też dobrym pomysłem było zamówienie sobie piwa. Albo najlepiej od razu dwóch.
Musiał przyznać, że Sinbad był radosnym towarzyszem. Z poczuciem humoru. Zabawnym, ale jednocześnie trzymającym poziom – zaczął rozumieć, z jakiego powodu te wszystkie dziewczyny tak do niego lgnęły. Sam zresztą nie był lepszy, pomyślał z pewną zgryzotą, sącząc piwo, gdy Sinbad opowiadał o swojej pracy. O ile z początku czuł się nieco niezręcznie, tak teraz dużo łatwiej było im rozmawiać – Judal opowiadał o swojej pracy, o studiach, o mieszkaniu na stancji... Sam też chętnie słuchał opowieści Sinbada. Początkowo myślał, że jest zwykłym pracownikiem call center, dlatego też sporym zaskoczeniem okazał się dla niego fakt, że pełni tam funkcję kierowniczą, a dzwoni po ludziach z czystej przyjemności. Sam fakt, że praca w tym miejscu może okazać się przyjemnością niezmiernie Judala zadziwiał, zwłaszcza że już kiedyś raz pracował na telefonie i obiecał sobie, że nigdy więcej.
Nim się obejrzał, było już po drugiej, więc czas było się powoli zbierać, chociaż wcale nie był do tego szczególnie chętny. Sinbad też wydawał się zbyt zadowolony z ich spotkania, co Judalowi schlebiało. Miał mu tyle do powiedzenia, bo tak na dobrą sprawę, to nie wiedział o nim nic – ile miał lat, gdzie mieszkał, co lubił w życiu robić, ani... ani czy miał już kogoś. Właściwie ktoś taki jak on mógłby kogoś mieć, w końcu cały czas otaczał się kobietami, na pewno z którąś z nich się związał...
A potem zadziwił sam siebie, po prostu łapiąc tamtego za przód kurtki, przerywając mu wpół zdania, gdy odcisnął na jego wargach mocny, choć nieco szorstki pocałunek. Nie trwał on długo, gdy zaraz odsunął się jak oparzony, mrugając raz po raz. Sinbad wydawał się być równie zszokowany – zakrył usta dłonią, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami, by w końcu...
Roześmiać się.
Judal nie wiedział, co powinien ze sobą zrobić, gdy nagle poczuł, jak gorąco wpływa mu na policzki. Idiota, czuł się jak skończony idiota. Co on sobie myślał, całując go tak nagle, tak przy ludziach, pośrodku pubu! Sinbad po prostu go wyśmiał, śmiał mu się teraz w twarz, sprawiając, że Judal miał ochotę po prostu rzucić mu czymś w tę roześmianą gębę.
Bez namysłu chwycił kufel z piwem, chlustając mu nim w twarz, by zaraz zerwać się po kurtkę i wychodząc bez słowa z baru. Był wściekły, wściekły i upokorzony, najgorsza możliwa mieszanka. I w gruncie rzeczy nie wiedział, czy bardziej wściekły jest na siebie, że go tak po prostu pocałował, czy też na Sinbada, że go bezkarnie wyśmiał. O nie, nie, nie bezkarnie, już Judal dopilnuje, by po następnym hot dogu tamten umierał w męczarniach. I nawet jeżeli trafi za to do więzienia, to nic go to nie obchodziło – naleje do podpiekanej bułki tyle płynu do mycia naczyń, ile będzie trzeba, zrobi posypkę z kreta znajdującego się pod zlewem i dopilnuje, by Sinbad już nigdy nie miał okazji choćby się uśmiechnąć.
Tak, to był dzień, kiedy zdecydowanie znienawidził Sinbada. 

środa, 4 marca 2015

Składzik; marzec 3/31; EnAli



Dla Hibu i Kiri, bo EnAli to nasz styl życia. 
Nie sprawdzałam, nie poprawiałam, wstydzę się.
*zasłania łapami oczęta* 


~~


Alibaba nigdy, przenigdy nie zrozumie, dlaczego Kouen zawsze wybierał takie miejsca. Ani tym bardziej nie pojmie, dlaczego za każdym razem się na to zgadzał.
Zacisnął dłonie na spękanej muszli klozetowej, wcale nie mając ochoty się zastanawiać, co ona tutaj robiła. Gruba warstwa kurzu uświadomiła go, że pozostawała tutaj już raczej zapomniana i niechciana, czemu się zresztą wcale nie dziwił, bo cały składzik wyglądał na opuszczony.
A potem zamknął oczy, czując gorące usta na karku, które rozpoczynały leniwą wędrówkę po jego szyi, podobnie jak ręce przesuwające się po jego klatce piersiowej. W pierwszym odruchu chciał zaprotestować, chciał się podnieść, mówiąc Kouenowi, że to zły pomysł, że w tak paskudnym miejscu jeszcze tego nie robili, ale mężczyzna chwycił jego ręce jedną dłonią, trzymając go w miejscu, drugą zaczynając rozpinać jego spodnie. Wydał więc tylko cichy pomruk dezaprobaty, wiedząc, że i tak nie ma się co szarpać, bo pozorowany gwałt tylko Kouena nakręcał.
Jednak poruszył się niespokojnie, czując ucisk na nadgarstkach. Nie był to pierwszy raz, kiedy Kouen krępował mu ręce, mimo wszystko zawsze czuł się nieswojo. Był wtedy taki... absolutnie bezbronny, zdany na łaskę czy też niełaskę mężczyzny i tak, najczęściej była to niełaska.
Cichy jęk wydarł mu się z ust, gdy poczuł te niecierpliwe ręce najpierw na udach, a potem między nimi. Przylgnął plecami do jego ciała, odchylając nieco głowę, którą oparł na jego ramieniu, natychmiast nagrodzony licznymi pocałunkami i ugryzieniami na całej długości szyi.
- Kouen - wyszeptał, zaciskając powieki i dysząc ciężko. Doprowadzić go do takiego stanu ledwie w parę chwil, żenujące. - Po prostu go wsadź. Weź mnie.
Mężczyzna zamarł na krótki moment, ledwie na sekundę czy dwie, gdy zaraz zacisnął palce jednej ręki na jego biodrze, przysuwając go bliżej siebie. Drgnął, czując, jak jego paznokcie wbijają mu się w nadgarstki, by zaraz wydać z siebie cichy krzyk, czując, jak na niego napiera. Całe szczęście, że jeszcze zdążył pomyśleć i użył nawilżenia, bo inaczej na pewno nie mógłby chodzić przez następny tydzień. Już sam fakt robienia tego bez przygotowania był wystarczająco bolesny, ale to nie szkodzi. W zasadzie to Alibaba nawet polubił tego typu stosunki, jakkolwiek upokarzające by one nie były.
Rozmyślenia przerwał mu Kouen, wsuwając się w niego powoli, ale do końca, wyrywając z niego kolejny krzyk, zaraz stłumiony silną, nieco szorstką dłonią. Zacisnął zęby na jego palcach, gdy łzy pociekły mu po twarzy, a z gardła wydobył się ledwie słyszalny szloch.
- Przestać? - mężczyzna wiedział, że niepotrzebnie pyta. Tak właściwie to już dawno temu mógł sobie oszczędzić tego typu pytania, ale kiedy widział jego zapłakaną twarz, za każdym razem miał wątpliwości.
Alibaba tylko pokręcił lekko głową, zaciskając skrępowane dłonie w pięści.
Resztę pamiętał jak przez mgłę. Mocne pchnięcia, a każde z nich wyrywało z jego gardła jęk, skutecznie tłumiony dłonią Kouena. Nie potrzebował więcej, nigdy w takich chwilach nie pragnął niczego innego, niż jego obecności wewnątrz niego, nawet gwałtownej i brutalnej. Zatracił się w tym uczuciu, samemu poruszając biodrami, wychodząc naprzeciw każdemu pchnięciu, synchronizując ich ruchy w jakimś obłędnym tańcu, który tylko oni rozumieli.
A potem dostał w głowę czymś lekkim, ale twardym i dość bolesnym. Otworzył szeroko oczy, zastygając w bezruchu, to samo zresztą zrobił Kouen. Patrzyli przez chwilę przed siebie, wciąż niezdolni do jakiejkolwiek myśli, a potem Alibaba zaczerwienił się wściekle, gdy mężczyzna wybuchnął nietłumionym śmiechem.
Dostał w łeb kijem. Od mopa. Mop spadł mu na głowę.
Warknął tylko ostrzegawczo, zażenowany jak nigdy, aż Kouen odstawił kij na bok, zdejmując dłoń z jego ust, jednak nie przestając się śmiać. Cały nastrój szlag trafił, gdy szarpnął się pod jego uściskiem, żądając natychmiastowego uwolnienia.
Którego, rzecz jasna, nie otrzymał.
Poczuł za to zaraz naganne ugryzienie w bok szyi, na tyle mocne, że na pewno zostaną ślady.
- Jeszcze raz na mnie warknij, a wsadzę ci co innego - usłyszał niski, groźny szept przy uchu i przełknął ślinę, czując, że no cóż, w gruncie rzeczy może jednak nastrój nie poszedł w cholerę.
- Na ścianie? - wymamrotał tylko krótką propozycję, jako że wcale nie miał oberwać w głowę wiadrem czy też czymś podobnym.
Był mu niewyobrażalnie wdzięczny, gdy Kouen już nie rzucał kolejnych uwag, gdy po prostu chwycił go w pasie, unosząc do góry i opierając go o ścianę, pozwalając jego nogom opleść się w biodrach.
Minuty później wygrzebywał chustki z torby, czując się cały obolały, ale mimo wszystko zadowolony. Wiedział, że narzekanie na dobór miejsca nic nie da, Kouen był w takich momentach niewzruszony - pozostawało czekać, jakie wybierze następnym razem i modlić się, by nie było to coś naprawdę dziwnego.
Bo składzik w zasadzie nie był złym miejscem.

wtorek, 3 marca 2015

Pierścionek; marzec 2/31; YuuRen



– Wiesz co, brat – Hakuren usiadł przy Hakuyuu z takim impetem, że wytrącił mu długopis z ręki. Ten w milczeniu schylił się pod stół, podnosząc zgubę i marszcząc brwi.
Powinien zganić Hakurena za to, że znowu wypowiada się w sposób niepoprawny, że powinien odmienić "bracie", ale jakieś dziwne i radosne błyski w jego oczach podpowiadały mu, że zasadnym było raczej oszczędzać siły na wiadomość, która zaraz nadejdzie. Na pewno było to coś głupiego, coś, co będzie wymagało jego natychmiastowej interwencji, w najlepszym wypadku nagany.
– Wiesz, brat – Hakuren znowu podjął temat, podpierając brodę na dłoni, spoglądając na swojego brata z radosnym uśmiechem na ustach. – Zakochałem się.
Długopis po raz drugi spadł na podłogę, ale tym razem Hakuyuu się po niego nie schylił.
Och, no dobrze, w porządku. Zaraz przeanalizuje fakty. Gdzie popełnił błąd wychowawczy?
Jak się nad tym zastanowić, to tych błędów było całe mnóstwo. Zaczynając od wczesnego dzieciństwa, kiedy ich matka jeszcze poświęcała im uwagę. Hakuren miał dziwny zwyczaj czepiania się jej płaszcza i pytania, czy jak będzie grzeczny, to czy będzie mógł poślubić Hakuyuu. Czy jak zje zupę, to czy mama wyprawi im wesele. Czy jeżeli nauczy się wierszyka, to Hakuyuu będzie jego żoną. I jeszcze wiele takich, zwłaszcza gdy Hakuren zaczął się czepiać i jego rękawa, pytając o to samo. Kiedyś nawet kupił mu nad morzem paskudny, pomarańczowy pierścionek z plastiku, który rozmiarem pasował jedynie na kciuk, mówiąc, że to obietnica i kiedyś kupi mu taki z prawdziwym brylantem.
A Hakuyuu bezmyślnie odpowiedział "W porządku", a pierścionek zachował w pudełku z drobiazgami.
Ale to chyba nie było teraz istotne, zwłaszcza że jego młodszy brat wyrósł z tych pytań, zastępując je obietnicami, że jak będzie duży i bogaty, to polecą w kosmos. To już brzmiało lepiej, tak czy siak dalej nie wiedział, gdzie popełnił błąd.
No bo jak to zakochał? Tak po prostu? Powinien się uczyć, powinien siedzieć teraz w książkach, a zwłaszcza nad matematyką, z której był po prostu beznadziejny. Obydwoje mieli tyle zajęć dodatkowych, na które w dodatku nieraz uczęszczali razem, że Hakuren po prostu nie miał okazji kogoś poznać. A przynajmniej nie bez wiedzy Hakuyuu.
– To świetnie – odezwał się w końcu, uznając, że może jednak wypada coś powiedzieć, że przeciągająca się cisza nie jest najlepszą formą wyrazu na nagłą szczerość jego brata. – Zrobiłeś już zadanie z matematyki?
Hakuren patrzył na niego dłuższą chwilę, wyraźnie zachmurzony i niezadowolony z jego reakcji.
A potem po prostu pochylił się i go pocałował.
Zetknięcie ich ust trwało sekundę, może dwie, ale dla Hakuyuu czas się zatrzymał. Długopis na pewno po raz kolejny wypadłby mu z ręki, gdyby nie fakt, że wciąż czekał na niego pod stołem. Trwał tak, patrząc na niego z bliska z szeroko otwartymi oczami, przez tę jedną i wiekopomną chwilę niezdolny do jakiegokolwiek myślenia.
A potem Hakuren się odsunął, patrząc na niego z bliska.
– Nie lubię matmy – odezwał się nadąsany. To nie była żadna nowość, ale Hakuyuu czuł się, jak gdyby nigdy tego nie słyszał. Albo jakby w ogóle widział swojego brata po raz pierwszy w życiu.
– Do lekcji – wymamrotał tylko, pierwszy odwracając wzrok i schylając się po nieszczęsny, zapomniany długopis.
Tego dnia unikali się aż do samego wieczoru, starając się na siebie nie patrzeć, ale Hakuyuu i tak czuł ukradkowe spojrzenia wwiercane w jego kark. Tuż przed pójściem spać wpadł na niego w korytarzu na piętrze, przed drzwiami do łazienki. Patrzyli na siebie chwilę, niepewni siebie nawzajem, a potem Hakuren chwycił jego rękę, ściskając ją przez chwilę w swojej, po czym nałożył na jego palec pierścionek.
Spojrzał w dół; tym razem było lepiej, pierścionek był z doklejaną cyrkonią i choć na pewno nie kosztował więcej niż dziesięć złotych, to coś przewróciło mu się w żołądku na ten widok.
– Zaczekasz jeszcze trochę? – wymamrotał Hakuren, uśmiechając się tak jakoś gapowato, tak po swojemu, a Hakuyuu patrzył na niego oczarowany tym prostym gestem. – Obiecuję, że następny będzie z brylantem.
Skinął powoli głową, podnosząc dłoń i oglądając metalową obrączkę.
– W porządku.

niedziela, 1 marca 2015

Ślizgawka; marzec 1/31; EnAli

Dzisiaj pierwszy marca, także zaczynam projekt codziennego pisania. Codziennie chcę wrzucać miniaturkę czy też oneshota, myślę, że będą to twory raczej w przedziale 500-2000 słów~ Wszystkie poświęcone Magi.
Ta dedykowana Hibu, która rozbawiła mnie i ucieszyła wtedy, kiedy potrzebowałam tego jak nigdy.


~~


To nie był pierwszy wieczór, który Alibaba spędzał poza domem. Ściśle mówiąc, nawet nie pierwszy wieczór, który spędzał w domu Renów, nawet mimo że godziny jego pracy przypadały w godzinach porannych. Zresztą wieczorem ciężko było się zajmować kwiatami – raz, że ciemno, dwa, że tuliły swe płatki, zamykając się z braku słońca, więc nie było sensu doszukiwać się w ich objawów choroby czy atakujących je szkodników.
Dlaczego wciąż tu jeszcze siedział? Dlaczego nie zebrał się do domu długie godziny temu, siedząc teraz w zadbanym ogrodzie – spróbowałby być niezadbany, przecież sam go pielęgnował – i dłubiąc prażony słonecznik?
- Nie za wygodnie?
Alibaba niechętnie przeniósł wzrok ze swojego ulubionego iglaka o delikatnym, srebrzystym zabarwieniu, by spojrzeć na pochmurne, nieco znudzone oblicze Kouena. Mężczyzna przyglądał mu się, opierając się łokciami o parapet wręcz nieprzyzwoicie wielkiego okna, które zdecydowanie odsłaniało zbyt dużą część bogatego salonu.
- Nie, możesz przynieść mi poduszkę – Alibaba z powrotem spojrzał na iglaka, wysypując garść łupinek od słonecznika do małego woreczka w kieszeni bluzy. Poprawił swoje ułożenie na metalowej ślizgawce stanowiącej element niewielkiego, drewnianego domku dla dzieci, który stał niedaleko domostwa.
Kouen wielokrotnie próbował zlikwidować to bezczelne odstępstwo od jego cudownego ogrodu pełnego najróżniejszych kwiatów, ale za każdym razem Kougyoku podnosiła wrzask, że wychowała się na zabawach w tym domku i jej dzieci pójdą w jej ślady. Poparł ją Koumei, mówiąc, że wcale nie jest taki paskudny, a poza tym zlatują się na niego gołębie, które może w spokoju karmić czerwstwym chlebem. Nawet Kouha był za, jako że domek rzucał cień zbawienny dla jego skóry. Tak więc zabytek z dzieciństwa pozostał nietknięty, co najwyżej przemalowany z błękitnego na brązowy, żeby nie rzucał się tak strasznie w oczy. Innego koloru pozostawała jedynie okupowana obecnie przez Alibabę ślizgawka, błyszcząca się głęboką czerwienią.
- Zamierzasz spędzić tu noc? - Kouen był dzisiaj wyjątkowo gadatliwy, pomyślał z irytacją blondyn, prychając zniecierpliwiony, gdy kilka pestek wypadło mu z dłoni. Nie ma mowy, żadnych śmieci pośrodku pielęgnowanego każdego dnia trawnika.
- Bo co? - wymamrotał, odchylając się wygodnie do tyłu, kładąc się na metalowej blasze i spoglądając w gwiazdy. - I tak nikt na mnie nie czeka.
- Bo jesteś życiową niedojdą.
Alibaba ponownie prychnął, tym razem z większą irytacją. Uniósł się na łokciach, spoglądając w jego stronę, marszcząc brwi. Nie znosił tego człowieka, nie znosił jego bogactwa, jego firmy, jego ogrodu, którym zajmował się każdego dnia, włączając w to niedziele. Nie znosił każdego, nawet najmniejszego skrawka jego wysokiej sylwetki, od czubków palców w skórzanych butach po koniuszki rudawych włosów na bródce.
- Wiesz co? - wysyczał, wściekły niemal do granic możliwości. - Odwal się. Zajmuję się codziennie twoim zasranym ogrodem, znoszę twoje przeklęte rodzeństwo, choć uwierz mi, że gdzie indziej zapłacono by mi znacznie więcej. Chociaż za to mógłbyś mnie kochać – uniósł drwiąco kąciki ust, odwracając się z powrotem w stronę nieba.
Może nie była to do końca prawda, bo Kouen płacił mu naprawdę sporo – Alibaba nie miał żadnych problemów z opłatą czynszu czy codziennego życia, często starczyło mu nawet na wyjście do kina ze znajomymi. Ale nie musiał o tym wiedzieć.
Nie przejmował się brakiem odpowiedzi ze strony tamtego, zresztą zdążył się już do tego przyzwyczaić – mężczyzna rzadko kiedy bywał rozmowny, częściej raczej rzucał mu wzgardliwe spojrzenia pokazujące jasno, gdzie jest jego miejsce i dlaczego nie na tym samym poziomie, co Kouena. Alibaba miał już po dziurki w nosie takiego traktowania.
Z zamyślenia wyrwało go głębokie westchnienie.
- No dobra – ton Kouena był irytująco spokojny, gdy podparł sobie brodę dłonią. - To gdzie chcesz to zrobić?
Alibaba najpierw spojrzał na niego, myśląc, że się przesłyszał, ale potem roześmiał się głośno, zajmując się swoimi paznokciami. Nie spodziewał się żartów po Renie Kouenie, ale jak widać nawet on potrafił być zabawny.
- Na ślizgawce brzmi dobrze – parsknął rozbawiony swoim dowcipem, zamykając oczy i wyciągając się wygodnie na chłodnej blasze. Za jakiś czas powinien się zbierać, było już dosyć późno. Choć w sumie nikt na niego nie czekał, to jednak przesiadywanie po północy w domu Renów nie było konieczne, nawet jeśli zawierało się w tym całonocne oglądanie telewizji na tym bajecznie dużym telewizorze. Może Alibaba będzie miał kiedyś tyle pieniędzy, by sobie coś takiego kupić – byłoby cudownie. Mógłby sobie dokupić nawet jakąś konsolę i całe dnie spędzać na...
Rozmyślania przerwał mu ciepły, wilgotny dotyk na ustach.
Otworzył szeroko oczy, niezdolny do krzyku, widząc przed sobą te rudawe, dość długie jak na faceta, ale absolutnie niekobiece rzęsy. O czym on myślał, na litość boską, rzęsy Rena Kouena nie były teraz problemem, problemem były jego wargi, które rozpoczynały leniwą wędrówkę od jego ust, przez szczękę i na szyi kończąc, gdy te pewne, duże dłonie chwyciły jego ramiona.
Powinien coś powiedzieć, coś zrobić, zganić go, odepchnąć, cokolwiek – a on po prostu przywarł do zimnej blachy, wczepiając się palcami w czerwoną poręcz jakby od tego miało zależeć jego życie. Był wręcz pewien, że porysował ją paznokciami, Kougyoku go za to zabije.
A potem owa pieszczota się skończyła, gdy Kouen odsunął się, przyglądając mu się z bliska. Ze zbyt dużego bliska, nawiasem mówiąc, Alibaba wciąż czuł jego oddech na ustach, wciąż mógł policzyć jego rzęsy, z takiej odległości dopiero teraz dostrzegł cienie pod oczami mężczyzny i zaczerwienione ze zmęczenia oczy. I może akurat ten dystans nie był tutaj znaczący, ale dostrzegł coś jeszcze.
Kouen był po prostu cholernie przystojny.
- Zostajesz na noc? - Jego głos był spokojny, niski i przyjemny, Alibaba czuł zbyt wyraźnie, że coś go ciśnie w brzuchu na sam jego dźwięk.
- Ja... zostaję.


Kouha był niezmiernie zdziwiony, widząc w środku nocy buty Alibaby w korytarzu, gdy telewizor w salonie był wyłączony. Nie zastał go też przy lodówce, gdy opychał się dobrociami ich kuchni, nie było go też w biurze przy komputerze.
Nie musiał się jednak długo zastanawiać, gdy wracał do swojego pokoju i usłyszał szmery za drzwiami jego najstarszego brata. Może i pokoje były wyciszone, może i Kouha był przyzwyczajony do różnych dziwnych dźwięków w tym domu, jednak uderzenia łóżkiem o ścianę nigdy nie pomyli z niczym innym.
Cóż zrobić, En miał dziwny gust, uznał, wsadzając sobie garść płatków do ust i wracając do siebie. Ale za to zdjęciami na ślizgawce, które zrobił im przez okno, będzie mógł szantażować Alibabę jeszcze przez długi, długi czas.