wtorek, 25 sierpnia 2015

King is crowned, it's do or die; EnHaku

Sama nie wiem, jak to się stało ani jakim cudem to ff ma ukierunkowaną taką a nie inną fabułę, przysięgam że to wszystko miało wyglądać inaczej *zdezorientowana* Ale cóż, niczego nie żałuję, wierzę że to opowiadanie było światu potrzebne. A teraz idę wyskoczyć przez okno, dziękuję za uwagę.
A, i tytuł jest cytatem z piosenki „Battle Cry” Imagine Dragons, przy niczym tak dobrze nie pisze się seksów, jak właśnie przy tym.

~*~

Dał swej straży znak ręką, że mają się odsunąć i nie podchodzić, po czym pchnął duże, ciężkie drzwi, uchylając je nieznacznie. Wślizgnął się do środka, zamykając je za sobą, mając ochotę zakląć, że nie kazał rozstawić tu więcej pochodni. Gołe ściany nie wyglądały zachęcająco i aż wzdrygnął się na uczucie chłodu, jaki panował w pomieszczeniu. Nawet w tym półmroku widział wbite w niego spojrzenie, pełne oczekiwania ale i wewnętrznego spokoju, tak jakby Kouena wcale a wcale nie dziwiła wizyta nowego cesarza, jakby wręcz spodziewał się, że Hakuryuu przyjdzie do niego w środku nocy.
– Nie śpisz – zauważył chłopak, robiąc kilka kroków do przodu, wpatrując się w niego. Tamten powoli skinął głową, również nie spuszczając z niego wzroku. Mierzyli się tak dłuższą chwilę, dopóki Hakuryuu w końcu nie podszedł, stając tuż przed nim.
– Czego życzysz sobie o tej porze? – zapytał uprzejmie mężczyzna, choć jego oczy płonęły tym niebezpiecznym blaskiem, tą dumą, która mówiła, że Kouen jeszcze nie przegrał, jeszcze się nie poddał. Podobało mu się to spojrzenie, ten bunt, ta godność, której nie odrzucił, wciąż siedząc wyprostowany, z głową uniesioną wysoko mimo związanych rąk. Chciał być tym, który to wszystko zdepcze, który upodli go do granic możliwości.
– Porozmawiać – odrzekł krótko, mrużąc oczy, gdy dostrzegł drgnięcie kącika ust mężczyzny, tak jakby ten doskonale zdawał sobie sprawę, po co Hakuryuu do niego przyszedł.
– Wiesz już wszystko – powiedział mimo to, wpatrując się w niego. – Nie mam ci już nic więcej do powiedzenia.
To prawda, wiedział już wszystko, co chciał wiedzieć. A mimo to przyszedł tu, tknięty jakimś wewnętrznym pragnieniem, któremu nie mógł się oprzeć, któremu nawet nie chciał się opierać. Kouen był tu, dla niego, zdany na jego łaskę i Hakuryuu skłamałby mówiąc, że nie ruszało go to ani trochę.
– Zrób to – usłyszał jego cichy szept i drgnął, marszcząc brwi. – Tak jak kiedyś, pamiętasz?
Oczywiście, że pamiętał, nie dało się zapomnieć ich małego aktu nienawiści, gdy parę miesięcy wcześniej obejmował go mocno, wręcz zaborczo, raniąc paznokciami jego plecy, gdy pozwalał się pieprzyć na stole w bibliotece, wśród rozsypanych zwojów. Nie mógł zapomnieć słów, które syczał w gniewie, nie mógł zapomnieć tego pobłażliwego uśmiechu Kouena, który mówił mu, że jeszcze do niego wróci. Nie było w tym uczucia wtedy, nie było i teraz, mimo wszystko to chore pragnienie wciąż szukało w nim ujścia.
– Chciałbyś, co? – zadrwił, pochylając się nad nim, wplatając dłoń w jego rozpuszczone włosy niemal pieszczotliwym gestem, tylko po to, by zaraz zacisnąć mocno palce na rudych kosmykach, unosząc jego głowę wyżej. – Nie wiem, czy zauważyłeś, ale role się odwróciły.
Usta Kouena ponownie zadrgały, tak jakby nic sobie nie robił z położenia, w jakim się znajdował, jakby wcale nie czuł bólu w skórze głowy, z której Hakuryuu powoli wyrywał włosy. Patrzył mu w oczy nadal z takim spokojem, pozornym znudzeniem, które doprowadzało krew chłopaka do wrzenia, budziło w nim furię i chęć mordu. Nie tak miał na niego patrzeć!
– Ależ oczywiście – odezwał się powoli, mrużąc powieki. – Wasza wysokość.
Tym razem Hakuryuu nie wytrzymał, sprzedając mu mocny, siarczysty policzek, dysząc ciężko z gniewu. To była jego chwila, jego moment, w którym to on miał upokorzyć Kouena, dlaczego więc ten się nie łamał, dlaczego nawet tak uległe słowa brzmiały w jego ustach jak obraza? Patrzył na niego z góry, na te wygięte usta, których uśmiech prowokował, by coś zrobić, by krzyczał, by ten chłodny wyraz jego oczu zamienił się w coś, co… Warknął cicho, sam niepewien swoich odczuć, nie wiedząc, co chce uzyskać, ale jednego był pewien: chciał go łamać, chciał, by jego twarz wykrzywiona była w wyrazie bolesnej rozkoszy.
Ten jednak rzucił mu tylko drwiące spojrzenie, unosząc lekko brwi, ignorując piekący ból na twarzy. Szarpnął więc jego włosy, wymuszając na nim gwałtowny, wręcz agresywny pocałunek, gdy pochylił się nad nim, wpijając się w jego usta. Przygryzł je od razu, zmuszając go do ich rozchylenia, co od razu wykorzystał, wsuwając się językiem do ich wnętrza. Smak jego warg był gorzki, przypominający cierpkość ziół leczniczych, jakichś lekarstw, choć może była to wina tych nielicznych i skromnych posiłków, jakie kazał przynosić służbie. A może to był unikalny smak tego mężczyzny, charakterystyczny tylko dla niego? Nie skupiał się już na tym dłużej, przyciskając jego głowę do swojej, atakując wściekle jego wargi, rozzłoszczony że ten bez słowa się temu poddał, że po prostu przymknął oczy i leniwie poruszał językiem, pozwalając się tak napastować. Nie o takie poddaństwo mu chodziło, uznał, gdy dysząc ciężko, odsunął się na chwilę tylko po to, by dojrzeć błysk w jego oczach, by mimo śladów krwi na wargach ujrzeć je wygięte w uśmiechu. Miał ochotę znów go uderzyć, znów szarpnąć za jego włosy, byleby tylko zmazać ten przeklęty uśmieszek z jego ust, jednak powstrzymał się. Nie widział dalszego sensu w okaleczaniu go, Kouen był zbyt dumny by zniżyć się przed nim tylko pod wpływem bólu.
Cały czas patrzył mu w oczy, gdy sięgnął powoli do swoich spodni, obsuwając je na biodrach. Mężczyzna nadal wpatrywał się w niego z tym chłodnym brakiem zainteresowania, nawet gdy odsłonił przed nim swą wpół stwardniałą męskość, jednocześnie łapiąc jego włosy w garść. Przycisnął jego głowę, zmuszając go do pochylenia się, do wzięcia go w usta.
Co Kouen bez słowa uczynił.
Przymknął na moment powieki, czując gorące wargi pieszczące jego ciało, które bez protestu objęły go i łagodnie ssały. Docisnął go do siebie bardziej, oddychając głębiej, gdy mężczyzna po prostu to robił, tak zwyczajnie dotykał go ustami, poruszając nieco głową, pozwalając ocierać się o wewnętrzne strony jego policzków. Jednak wciąż mu było mało, wciąż chciał widzieć jakiś grymas na jego twarzy, cokolwiek, co będzie różniło się od tego opanowania, od tej chłodnej, wyniosłej pozy czy spojrzenia pełnego drwiącej wzgardy.
Zacisnął jego włosy w pięści i szarpnął jego głową, naciskając ją na tyle mocno, że wbił się w jego gardło, pozwalając sobie na niski, zduszony jęk, gdy poczuł jak się na nim zaciska. Mężczyzna drgnął, zamierając na chwilę i przymykając powieki, pozwalając na tę inwazję, choć jego brwi było zmarszczone w wyrazie niemego niezadowolenia. Lepiej, wyglądał zdecydowanie lepiej, uznał Hakuryuu z rosnącym podnieceniem, gdy odsunął go od siebie tylko po to, by znów zagarnąć jego włosy, ponownie wbijając się w ciasnotę jego gardła. Sam nie wiedział, ile razy powtórzył ten ruch, napawając się wyrazem jego twarzy, wykrzywionej teraz w oznace bólu i dyskomfortu, choć i tak zbyt łagodnej, zbyt spokojnej. Więcej, chciał wciąż więcej.
Bez skrupułów poruszał jego głową, dobierając sobie tempo, jedynie dysząc ciężko, upojony dławiącym dźwiękiem, jaki wydawał z siebie mężczyzna przy każdym jego ruchu. To było dobre, zbyt dobre, miał ochotę go tak podduszać, nie pozwalać na porządne nabranie powietrza, pieprzyć jego usta tak długo, aż ten omdleje z braku tlenu. Widział jego skupioną minę, jak starał się nabrać powietrza w tych krótkich przerwach, gdy wysuwał się z jego warg, by zaraz znów docisnąć się do końca, aż po gardło, rozkoszując się tym, jak spazmatycznie się na nim zaciska.
Sam nie wiedział, ile czasu minęło, jak doszedł w jego ustach z niskim jękiem, obejmując jego głowę obydwoma rękoma, dociskając go do siebie i nie pozwalając się odsunąć, czekając aż przełknie wszystko. Oparł się na nim, czując tą nagłą niemoc w nogach, jaka towarzyszyła zawsze chwilom spełnienia, i starając się uspokoić oddech. Mimo woli uśmiechnął się lekko, triumfalnie, zadowolony że złamał go choć trochę, choć na krótki moment mógł ujrzeć jakiekolwiek emocje, tak usilnie dotychczas tłumione.
Odsunął go od siebie, spoglądając na zaczerwienioną twarz i uśmiechnął się lekko, pobłażliwe, starając się jak najlepiej odwzorować to wygięcie ust, jakim do tej pory raczył go Kouen. Ten jednak spojrzał mu w oczy, mrugając parokrotnie i nabierając urywanie powietrza, nim uśmiechnął się lekko, oblizując wargi.
– Szybko poszło, wasza wysokość – odezwał się cichym, spokojnym tonem, a Hakuryuu aż zamarł, zaciskając mocno zęby. Miał ochotę wydrapać mu te oczy, które mierzyły go teraz leniwym spojrzeniem, pokazując mu że jego działania w żaden istotny sposób się na nim nie odbiły, że wciąż ma swą dumę i nie czuje się w żaden sposób upodlony aktem sprzed chwili.
– Wiesz, że pojutrze odbędzie się twoja egzekucja? – warknął, pochylając się nad nim, patrząc na niego z bliska. – Że tysiące twoich byłych poddanych będą patrzeć, jak ścinam twą głowę, nabijając ją na pal, który będzie zdobić me komnaty?
– Schlebiasz mi – odezwał się Kouen, unosząc wyżej brwi. – Aż tak zależy ci na mej głowie, by do woli pieprzyć ją w usta?
Poczuł gorąco wpływające na jego policzki, jednak gdy tylko uniósł rękę, chcąc ponownie go uderzyć, Kouen wyciągnął przed siebie swe związane dłonie, uniemożliwiając mu ten ruch.
– Skoro to już pojutrze – odezwał się znów z pozorną obojętnością. – To mamy dla siebie bardzo mało czasu, wasza wysokość.
Powinien był teraz odciąć mu język, który i tak już na nic mu się nie przyda, a który tytułował go z taką pogardą, że mógłby kazać go stracić za sam ton głosu, jakim się do niego zwracał. Odepchnął jednak od siebie tę myśl, starając się wyszarpnąć swą dłoń i aż zrobił krok do tyłu, gdy Kouen niespodziewanie uniósł się z krzesła, stając nad nim z tym niepokojącym błyskiem w oku. Nigdy nie potrafił dojść do tego, by uzmysłowić sobie, dlaczego wtedy nie zawołał swych straży, dlaczego nie kazał ściąć mu głowy za sam brak posłuszeństwa i dlaczego pozwolił niemal miażdżyć swe usta w kolejnym mocnym pocałunku. Nie wiedział, dlaczego na to pozwolił, podobnie jak nie wiedział kiedy mężczyzna przerzucił swe związane ręce nad jego głową, zakładając je teraz na jego plecach i przyciskając go do siebie mocno, tak że ich ciała otarły się o siebie, powodując dreszcze.
– Wasza wysokość zasługuje na więcej – drwił dalej Kouen, gdy zacisnął dłonie na jego pośladkach, opadając na krzesło i pociągając go tym samym za sobą, sprawiając że usiał w rozkroku na jego kolanach. Zachwiał się na tę nagłą zmianę pozycji, przez chwilę opierając się o niego, nim odgiął się do tyłu, wyprostowując się.
Właściwie to racja. Kouen za dwa dni zostanie stracony. Jakie ma znaczenie, co będą robić tej nocy, skoro już pojutrze jego głowa zawiśnie na palu? Wtedy Hakuryuu się zemści, a pogardliwe spojrzenia mężczyzny już nie będą miały żadnego znaczenia, gdy jego truchło będzie jedynie nędznym nawozem dla królewskiego ogrodu.
Uśmiechnął się więc kącikiem ust, dotykając twarzy mężczyzny, gdy pochylił się nad nim z szerokim uśmiechem.
– Zadbaj o to, by mi się podobało.
Kouen jedynie uśmiechnął się do niego kącikiem ust, gdy pochylił się w jego stronę, przygryzając bok jego szyi. Chłopak odgiął ją łagodnie, przymykając oczy i rozkoszując się tą mocną pieszczotą. Nie w jego stylu były niewinne pocałunki czy muśnięcia języka, oczekiwał teraz czegoś konkretnego, intensywnego, a po tym niebezpiecznym błysku w oczach mężczyzny wiedział, że tej nocy na pewno go nie rozczaruje. Nie miało znaczenia to, jak będzie czuć się później, jak ten nadal będzie na niego spoglądać tak, jakby nie był nic warty, jakby był jedynie zbłąkanym szczeniakiem pałętającym się u jego stóp. Miał nad nim krótką chwilę swego triumfu, a to pełne pożądania spojrzenie też nie było przecież takie złe, zresztą wszystko było lepsze od tej obojętności wypisanej na jego twarzy.
Zagryzł wargi i uniósł biodra, gdy Kouen zaczął pieścić jego pośladki, ściskając je silnie i masując dłońmi, raz po raz je ugniatając, samym tym dotykiem powodując u niego szybsze bicie serca.
– Przydałoby się coś, co… – zaczął mężczyzna, jednak Hakuryuu przerwał mu, gwałtownie potrząsając głową.
– Po prostu je wsuń – warknął, a ten patrzył na niego dłuższą chwilę, nim bez słowa naparł na jego wejście palcami. Aż wzdrygnął się na to uczucie, którego nie doznawał od jakiegoś czasu, a które teraz powodowało gwałtowny ucisk w jego podbrzuszu, sprawiając że jego męskość budziła się na nowo. Odetchnął, marszcząc brwi w uczuciu dyskomfortu i zaciskając ręce na ramionach mężczyzny, na co ten przyciągnął go bliżej, wsuwając w niego palec.
– Nie jesteś tak ciasny jak wtedy – zamruczał mu do ucha Kouen, zaraz przygryzając je niedelikatnie, powodując kolejny dreszcz na jego ciele. – Czyżby wasza wysokość i arcykapłan naszego cesarstwa, Judal…
– Zamknij się – wycedził przez zęby, nie mogąc powstrzymać wściekłego rumieńca wpływającego mu na twarz, którą zaraz skrył w jego ramieniu. Ten jednak wydał z siebie tłumiony dźwięk, coś między pomrukiem a śmiechem. – I nie naszego cesarstwa, a mojego! – Odsunął się na moment, by spojrzeć mu w oczy. – To ja jestem spadkobiercą, władza należała do mojego ojca, a później do brata, ja…
– Ty nigdy nie będziesz jak Hakuyuu – przerwał mu Kouen cichym szeptem, spoglądając mu w oczy. Nie powiedział już nic więcej, ale Hakuryuu i tak nienawidził go za ten wzrok pełen nagłego smutku i jakiegoś tłumionego żalu, który krył się gdzieś na dnie.
– Nie masz prawa choćby wymawiać jego imienia – warknął, nie mogąc się powstrzymać przed kolejnym policzkiem, jaki mu wymierzył. Mężczyzna jednak nawet się nie skrzywił, uśmiechnął się za to szerzej, zaraz znów na niego spoglądając.
– Wasza wysokość dzisiaj taki energiczny – odezwał się, odwracając jego uwagę od tematu, co jeszcze bardziej rozjuszyło chłopaka. – Może całą tę złość lepiej przelać w akt bardziej wysublimowanej rozrywki niż pospolite mordobicie? Rękoczyny nie przystoją władcy.
Warknął cicho, tłumiąc wściekłość na tę jakże trafną uwagę. Kouena i tak czeka śmierć, bez znaczenia było to, co teraz mówił. Mógł udawać wzniosłego i godnego, jednak był pewien, że skrycie obawiał się tego dnia, gdy stanie przez tysiącami ludzi, czekając na egzekucję.
Ta myśl sprawiła, że poczuł się nieco lepiej, więc przywarł ustami do jego szyi, gryząc ją zaczepnie, co wzbudziło pomruk u mężczyzny. Zaraz drgnął, czując kolejny palec napierający na jego wejście, gdy ten nie przestawał go pieścić, teraz znacząc ugryzieniami jego ramię. Sam nie wiedział, co wzbudzał w nim fakt, że Kouen dotykał jego blizn, że zębami odsuwał materiał z jego klatki piersiowej, że gorącym językiem odświeżał pamiątkę po poparzeniach, jednocześnie poruszając boleśnie palcami w jego wnętrzu. To prawda, że zdecydowanie lepiej czuło się, gdy był nawilżony, jednak dzisiaj nie tego pragnął, chciał jedynie tego przeraźliwego, wypalającego go bólu, który pozwoli choć na chwilę zapomnieć, jak strasznie nienawidzi tego mężczyzny. Dlatego nie potrzebował jego delikatnego dotyku, jego pieszczot, chciał tylko jego gwałtownego, wręcz brutalnego seksu, w którym mógłby się zatracić, zapominając o wszystkim wokół.
Sam nie wiedział, co jęczał, gdy Kouen uniósł wyżej jego biodra, nadziewając go na siebie, wchodząc w niego mocnym pchnięciem. Zaplótł nogi w jego pasie, przyciskając się do niego mocno, jednocześnie wbijając zęby w jego ramię, by stłumić ochrypły krzyk cisnący mu się na usta. Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem czuł ten rozrywający ból, który teraz trawił jego ciało jak gorączka, napinając każdy z jego mięśni.
– Lubimy ból, wasza wysokość? – tchnął Kouen w jego ucho, przyciskając go do siebie mocniej związanymi rękoma, by zaraz pomóc mu się unieść i znowu opuścić na swoje biodra. – To dlatego jesteś taki nieostrożny na polu bitwy…
– Zamknij się – warknął po raz kolejny, zaciskając wargi, gdy sam zaczął się na nim unosić, choć czuł jak miękną mu nogi na samą myśl, że zapewne po tym wszystkim nie będzie nawet w stanie ustać.
– Powinienem gryźć mocniej? – usłyszał jego szept, ale nie odpowiedział, co ten najwyraźniej potraktował jako przyzwolenie, bo zacisnął zęby na jego ramieniu w sposób tak bolesny, że wydarł kolejny tłumiony krzyk z jego gardła. Wiedział, że będzie krwawić, że będzie cały poocierany, o ile nie rozerwany przez pospieszne i niezbyt dokładne przygotowanie, ale nie dbał o to teraz, kiedy sam chciwe nadziewał się na niego, poruszając się w tym gwałtownym tempie, w którym nie było ani odrobiny zmysłowości, raczej czyste pragnienie i agresja. Chwycił twarz mężczyzny w dłonie, opierając się swoim czołem o jego, a gdy ten pochwycił jego spojrzenie, pociągnął go do mocnego, intensywnego pocałunku, gryząc z zapamiętaniem jego wargi.
Kolejny orgazm zaskoczył go na tyle mocno, że aż otworzył szeroko oczy z niemym krzykiem na ustach, które Kouen zaraz ucałował, zaciskając dłonie na jego pośladkach, między które wbijał się teraz niemal brutalnie, najwyraźniej próbując też skończyć. Hakuryuu sam nie wiedział, czy krzyczał, czy tylko jęczał nieskładnie, pozwalając mu na takie traktowanie, gdy ten brał go tak mocno, że każdym ruchem wyciskał z niego resztki tchu, aż w końcu doszedł, wbijając się zębami w bok jego szyi.
Zawisł bezwładnie w jego objęciach, opierając się policzkiem o jego ramię, drżąc na całym ciele od nagłej niemocy, jaka go teraz ogarnęła. Przymknął powieki, po prostu się odprężając, za nic mając strużki spermy wymieszanej z kroplami krwi, które leniwie wypływały mu na uda, plamiąc jasną skórę. Uniósł w końcu głowę, spoglądając na Kouena, na jego zmierzwione włosy i zaczerwienione z wysiłku policzki, gdy on również uspokajał oddech, na tę jedną cudowną chwilę będąc po prostu takim zwykłym, prostym mężczyzną, a nie obalonym z tronu władcą, który walczył za swój lud.
– Gdybyś tylko się wtedy poddał – wyszeptał pod wpływem chwili, patrząc mu w oczy, a Kouen znieruchomiał, przyglądając mu się czujnie, badawczo. – Gdybyś tylko sam, z własnej woli…
– Wasza wysokość – przerwał mu mężczyzna cichym, stanowczym tonem, a drwiący uśmiech znów znalazł miejsce na jego ustach, gdy zrozumiał, do czego Hakuryuu zmierza. – Do zobaczenia za dwa dni.
Chłopak nawet nie zdążył zaprotestować, gdy ten po prostu przełożył swoje ręce nad jego głową i odepchnął go nimi, sprawiając że niemal zleciał z jego kolan. Stanął jednak chwiejnie na nogach i rzucił mu rozzłoszczone, pełne nienawiści spojrzenie, gdy podciągnął swoje spodnie i poprawił szaty, by zaraz obrócić się na pięcie i opuścić to obskurne pomieszczenie.
Szczerze mówiąc, spodziewał się takiej odpowiedzi. Że Kouen po prostu go odrzuci, wybierając śmierć niż usługiwanie mu. I tego Hakuryuu nigdy nie mógł przełknąć, tego właśnie nie mógł mu wybaczyć.
Odetchnął, spoglądając przez okno na ciemne, zachmurzone niebo.
Dwa dni.
Roześmiał się gorzko, kręcąc głową nad własnym niezdecydowaniem, po czym powoli udał się korytarzem w kierunku swoich komnat. 

wtorek, 4 sierpnia 2015

Gałązka z kwiatem wiśni; HakuHa

Czasami myślę, że jednak powinnam spłonąć na stosie.

~*~

Hakuryuu nigdy nie był zbyt dobry w pożegnaniach. Nigdy sobie z nimi nie radził, zwłaszcza gdy miał rozstać się z rzeczą dla niego ważną. Poczucie straty zawsze go przygnębiało, zawsze wzbudzało tęsknotę, niedosyt i pragnienie. Gorzej było tylko wtedy, gdy żegnał się z osobami dla niego bliskimi i bogom niech będą dzięki, że nie miał ich zbyt wielu.
Spojrzał w dół, na chłopaka leżącego z głową na jego kolanach. Nucił coś cicho pod nosem, jakąś smutną, melancholijną melodię, co jakiś czas sięgając po rosnące wokół kwiaty, plotąc z nich wianek. Hakuryuu nawet się nie zastanawiał, skąd nabył tę umiejętność, po prostu spoglądał na te długie, smukłe palce, które zręcznie wsuwały kolejne łodyżki, nadając swemu dziełu długości.
Przesunął powoli dłonią po włosach tamtego. Różowe kosmyki były miękkie i delikatne, idealnie zadbane, wręcz prosiły, by je głaskać, by je pieścić i muskać samymi opuszkami, by zaraz przeczesywać tuż przy nasadzie. Zrobił to więc, a na usta chłopaka wpłynął ledwie dostrzegalny uśmiech, jakby ta pieszczota sprawiała mu przyjemność. Hakuryuu wiedział, ile czasu poświęcał na dbaniu o włosy, ile serca w to wkładał i że nienawidził, gdy ktoś ich dotykał bez pozwolenia. Dlatego tym bardziej doceniał brak jakiegokolwiek protestu, tę uległość, z jaką chłopak pozwalał mu się pieścić, co więcej sprawiał wrażenie, jakby mu się to podobało.
Zapatrzył się na jego twarz, na duże oczy otoczone firanką gęstych, długich rzęs i ładnie wykrojone, różane usta. Wciąż czuł ucisk w gardle i zalewającą go lodowatą wściekłość na samą myśl o tym, co chłopak musiał przeżyć, co było przyczyną jego wręcz dziewczęcego wyglądu. Nigdy nie był w stanie tego zrozumieć, nie mieściło mu się po prostu w głowie, jak można było dopuścić się takiej zbrodni, jak można było zrobić to własnemu dziecku, jak można było mieć aż tak pokręconą osobowość, a wszystko po to, żeby tylko…
– Ryuu?
Zamrugał, widząc te nieziemsko piękne oczy wpatrzone w niego. Odetchnął, zdając sobie sprawę, że wstrzymywał powietrze w płucach, po czym powoli pokręcił głową, rozluźniając zaciśnięte w pięści dłonie.
– Kouha – szepnął, w końcu uśmiechając się niemrawo, choć aż się w nim gotowało. Chłopak chyba to dostrzegał, bo przyglądał mu się dłuższą chwilę, w końcu wyciągając dłoń ku górze, dotykając miękko jego policzka w czułej pieszczocie. – To nic.
– Jestem tu – powiedział cicho, uśmiechając się delikatnie, gdy podniósł się na łokciu, by ucałować jego wargi. Hakuryuu przymknął powieki, odwzajemniając tę leniwą pieszczotę, która koiła jego zmysły, łagodziła zszargane nerwy.
Był tu. Był przy nim, czuł ciepło jego ciała, miękkość skóry. I delikatność ust, które zawsze wiedziały gdzie i jak dotknąć, by cała złość z niego zeszła, zostawiając za sobą jedynie tęsknotę i pragnienie tego, co możliwe nie było.
Choć nie zawsze dane im było być razem.


Mimo podobnego wieku, jako dziecko Hakuryuu nie widywał go zbyt często. Szczerze mówiąc, nie widywał go prawie wcale. Pamiętał głównie jego dziecięce, wręcz kobiece kimono, choć proste, to z dużą ilością kwiatów. I te duże, wpatrzone w niego oczy, gdy mijały go czasem na korytarzu, pełne dziecięcej ciekawości i ekscytacji. Sam zawsze chował się wtedy za spódnicą swej matki, wyglądając zza niej nieśmiało, zbyt podenerwowany by zareagować jakkolwiek inaczej. Wymieniali więc tylko spojrzenia, które trwały tak długo, aż matka Kouhy nie pociągnęła syna za dłoń, sycząc do niego na tyle cicho, że Hakuryuu nigdy nie rozumiał. Bał się tej kobiety, jej obecność zawsze powodowała u niego lęk i podenerwowanie, które było w stanie przyćmić nawet ciekawość, kim był ten chłopiec u jej boku.
Nigdy nie pytał o niego swej matki. Nie pytał nikogo. Nawet będąc dzieckiem rozumiał spojrzenia pełne niechęci i złości rzucane w kierunku Kouhy, który w takich chwilach zdawał się być więcej niż przestraszony. Rozumiał, że cokolwiek się działo, powodowało to że tamten nie pasował do nich, w jakiś sposób był naznaczony. Wtedy jeszcze był zbyt mały, by rozumieć powiązania rodzinne czy prawo do tronu, a dzieci z nieprawego łoża wychodziły poza skalę jego pojmowania. Nawet nie pamiętał tak właściwie, skąd wiedział, że Kouha był chłopcem. W takim stroju, ze swoimi długimi włosami wyglądał jak śliczna, mała dziewczynka. Być pomoże usłyszał to od plotkującej wiecznie służby, która przyciszonym tonem komentowała wszystko, co miało miejsce na dworze, sam nie wiedział.
Jako dzieci nigdy nie wymienili między sobą niczego więcej, jak tylko te spojrzenia. Czasami tęskne, gdy Hakuryuu szukał rówieśnika do zabawy, czasami po prostu pełne zainteresowania. A czasami pełne smutku, gdy tamten odwracał twarz, chowając ją za rozłożystym wachlarzem. Wtedy jeszcze nie wiedział, że poznaczona była licznymi sińcami i zadrapaniami. A może wiedział tylko nie rozumiał? Nawet tego nie pamiętał.
Za to jak wczoraj pamiętał wydarzenia, które miały miejsce po wielkim pożarze na dworze. Doskonale pamiętał dnie spędzone na zmianie opatrunków, na gojeniu się ran. Wtedy również zrozumiał, czym tak właściwie jest status społeczny – właśnie wtedy, gdy go utracił. Zyskał miano czwartego księcia, dowiadując się, że ten tajemniczy chłopiec, którego tyle razy widział, jest przed nim w kolejce do tronu, że powinien go szanować i słuchać tego, co ten mówi. I choć był tylko dzieckiem, na swój dziecięcy właśnie sposób rozumiał, że od tego pory wszystko będzie inne.
Jednak o ile Kouen czy Koumei wzbudzali jego niechęć, będąc jedynie marnym zastępstwem za jego prawdziwych braci, tak Kouha nigdy nie był towarzyszem męczącym czy wprawiającym go w złość. Hakuryuu spędził wiele nocy, leżąc na swoim posłaniu po zmianie opatrunków, czekając aż maści wchłoną się choć trochę, a chłopak po prostu zaglądał do niego, bezszelestnie wchodząc do pokoju. Kładł wtedy do szklanki na stoliku małą, wiśniową gałązkę w pełni rozkwitu, której płatki po kilku godzinach zawsze obsypywały się na jego pościel. Kouha wtedy uśmiechał się do niego promiennie, chwytając jego dłoń i mówiąc, że już niedługo. O ile wówczas Hakuryuu nienawidził uśmiechów, nienawidził tych szczęśliwych ludzi, którzy wiedli spokojne życie, którzy skorzystali na śmierci połowy jego rodziny, tak widok uśmiechniętego Kouhy nigdy nie był mu przykry. Wpatrywał się w tego w niego, ledwie kiwając głową, na co chłopak od razu weselał, sprawdzając jeszcze, czy gałązka nie wysmyknie się ze szklanego naczynia, nim wychodził z małego pomieszczenia.
Wkrótce przyzwyczaił się do jego towarzystwa. Do tego, że Kouha wiele razy pytał go o to, co oznaczają niektóre słowa, gdy pytał o skomplikowane nazwy, o przebieg niektórych zadań rachunkowych i inne rzeczy, których nie rozumiał. Hakuryuu zawsze mu to tłumaczył, czasami nawet mając wrażenie, że to on jest tym starszym, tym bardziej odpowiedzialnym i mądrzejszym niż Kouha. Jednak gdy tylko próbował mu to zasugerować, chłopak potrząsał różowymi kosmykami, stukając go boleśnie piórkiem w czoło, mówiąc, że to jego obowiązkiem jest chronić młodsze rodzeństwo i że ma się go słuchać.
Gdyby wtedy wiedział. Gdyby był wtedy silniejszy, gdyby potrafił już kogoś ochronić. Gdyby zamiast upajać się słowami Kouhy, po prostu rozpoczął katorżniczy trening, nie bacząc na swój młody wiek. Gdyby tylko.
Pamiętał, jak chłopak kiedyś zniknął. Nie przyszedł do jego pokojów, nie czytał razem z nim przed snem, nie zasypiał razem z nim w jednym łóżku, co zdarzało im się ostatnio dość często. Nie wiedział, co się stało, służba ten jeden raz milczała jak zaklęta, każdy odwracał wzrok. Nie rozumiał tego zachowania, nie wiedział, dlaczego każdy unika odpowiedzi, dlaczego został z tym wszystkim sam. Nawet jego siostra po prostu go objęła, gdy zapytał, co się dzieje. Powiedziała wówczas, że będzie dobrze, że już wkrótce Kouha wróci i że nie powinien się martwić.
I miała rację. Kouha wrócił. Z błędnym spojrzeniem, jak gdyby nikogo nie poznawał, siedział na ławeczce pod kwitnącą wiśnią i wpatrywał się przed siebie. Ciężko było powiedzieć, czy widzi cokolwiek, jednak Hakuryuu mimo to i tak podbiegł do niego szybko, chcąc rzucić mu się na szyję, chcąc go uściskać, zapytać, gdzie był, co robił, co się stało, co…
Uderzenie spadło na jego twarz w siarczystym policzku. Nie bolało tak strasznie jak to, co wtedy kryło się w tych oczach, to nieskrywane przerażenie, ta rozpacz i… i ten obłęd, jaki zagościł tam już na zawsze. Pamiętał, że Kouha zerwał się wtedy z ławki i uciekł bez słowa, nie pozostawiając za sobą żadnych wyjaśnień, żadnych wspomnień, niczego.


– Znów o tym myślisz.
Ocknął się, zdając sobie nagle sprawę, że Kouha już nie leży na jego kolanach, że siedzi obok i wpatruje się w niego ze zmartwieniem. Teraz… teraz było już dobrze, Kouha nauczył się panować i nad lękiem, i nad szaleństwem, które obecnie miało miejsce tylko na widok krwi. Jednak tego, co mu wtedy zrobiono, nie można było już naprawić.
Potrząsnął głową, ujmując go za rękę i zaciskając na niej mocno palce, którymi zaraz nerwowo pogładził wierzch jego dłoni. Nie mógł wyzbyć się myśli, że jest taka delikatna, taka miękka i kobieca, zupełnie jakby… zupełnie jakby Kouha…
Zacisnął usta, odwracając wzrok, spoglądając w górę, na kwitnąca nad nimi wiśnię. Uśmiechnął się gorzko na myśl o tym, że te niewinne kwiaty zawsze będą mu się kojarzyć z tym chłopakiem.
– Jak byliśmy dziećmi, przynosiłeś mi co dzień gałązkę do pokoju – powiedział cicho, spoglądając znów na niego, uśmiechając się lekko. – Wstawiałeś ją do wazonu, czekając, aż moje rany się zagoją.
– Naprawdę? – Chłopak uśmiechnął się szeroko, przechylając głowę. – Jednak umiem być dżentelmenem! – parsknął śmiechem, w którym była ledwie wyczuwalna doza smutku.
Kouha nauczył się znosić to wszystko, znosić nowe życie, nowe trudności. Zmierzył się też z tym, że nie pamiętał niemal niczego ze swojego dzieciństwa, że Hakuryuu był jedną z licznych, rozmazanych twarzy. Każdego dnia mierzył z obłędem, który czaił się gdzieś na dnie jego umysłu, każdej nocy mierzył się z koszmarami, które nigdy nie chciały go opuścić.  Dopiero niedawno Hakuryuu dowiedział się, co miało miejsce wtedy, gdy chłopak zniknął, jednak wspomnienie wciąż budziło w nim dreszcze.


 Wiele lat nie mieli ze sobą większego kontaktu, Kouha rzadko kiedy opuszczał swe pokoje. Jeśli już to tylko w asyście strażników. Nigdy do niego nie podchodził, nigdy nic nie mówił. Czasem wymieniali tylko spojrzenia, jak za dziecka, jednak o ile Hakuryuu pragnął z nim porozmawiać, czasami nawet za nim tęsknił, tak spojrzenia Kouhy zawsze były pełne niezrozumienia i jakiegoś chłodnego zainteresowania, jak gdyby absolutnie go nie poznawał. Kiedyś zapytał o to Judala, który jednak wzruszył tylko ramionami, mówiąc że sam tego nie rozumie, ale fakt, rukh wokół Kouhy zdają się być jakieś inne.
Sporo czasu minęło, nim znów zaczęli ze sobą rozmawiać. Nie poruszali nigdy przeszłości, ucząc się siebie od nowa. Z pewnym zmieszaniem musiał przyznać, że chłopak nie był już taki jak kiedyś. Choć wiele spraw się nie zmieniło, to obce mu były koszmary, obcy był mu śmiech na widok najdrobniejszego skaleczenia, obce było mu błędne spojrzenie, które czasem przesuwało się po jego bliznach. Obcy był dotyk palców, które w takich momentach badały je z fascynacją, obrysowując je samymi opuszkami, obce były usta, które składały delikatne pocałunki wokół jego oka. Obce było spojrzenie, jakie mu wtedy rzucał, takie głodne, pełne pragnienia, obce były dłonie chwytające jego twarz w swoją.
Z drugiej strony jednak wiele spraw pozostało takich samych. Gdy czytali wieczorami zwoje, gdy Hakuryuu śmiał się z wyjątkowo głupich błędów, jakie popełniał Kouha, gdy uczyli się razem języka toran. Gdy zasypiał w jego łóżku, czasem mocno do niego przyciśnięty, obejmując go drobnymi ramionami. To było niesamowite, że mimo upływu czasu jego ciało wciąż było takie delikatne i smukłe, wciąż niemal dziewczęce, że oczy pozostawały duże i otoczone firanką rzęs, a głos był melodyjny. Hakuryuu często prosił go, by ten śpiewał, co Kouha czynił z chęcią, nucąc mu najpiękniejsze, a zarazem najsmutniejsze melodie, jakie ten kiedykolwiek słyszał. Był wtedy taki piękny, gdy siadał na parapecie, rozchylając te różowe usta i po prostu śpiewał, śpiewał tak, jakby chciał zawrzeć w tym wszystkie swoje uczucia, całą tęsknotę, cały ból, całe pragnienie i niezrozumienie, całą potrzebę bliskości, całą…
– Kocham cię.
Widział to zaskoczone spojrzenie, śpiew się urwał, oczy wpatrywały się w niego z niekłamanym zdziwieniem. A potem Kouha odwrócił wzrok, przygryzając wargę i wyglądał, jakby Hakuryuu sprawił mu ból. Jakby chłopak cierpiał. Aż poderwał się na ten widok, chcąc przeprosić, chcąc powiedzieć, że to przypadek, że tak wyszło, że on wcale nie, on nie… Ale Kouha wtedy sam zsunął się z parapetu, potrząsając gwałtownie głową. Jego dłonie drżały, gdy pospiesznie rozwiązywał szaty, oczy zaszły łzami, które zaraz spłynęły po jego twarzy. Hakuryuu nigdy nie był tak przerażony jak wtedy, gdy patrzył na te wszystkie tłumione dotychczas emocje, gdy widział, ile bólu sprawia mu to wszystko, jak jego dłonie rozwiązują pospiesznie pas. Nagle elementy układanki zaczęły się jakoś wiązać w całość, gdy zaczynało do niego docierać, że Kouha, że on może…
Gdy szata z cichym szelestem opadła na ziemię, patrzył na niego i patrzył, nie wiedząc, co powinien powiedzieć. Przesuwał wzrokiem po jego drobnym, nagim ciele. Nie był jednak w stanie zachwycać się smukłością ud, nie zwracał uwagi na łagodną krzywiznę bioder. Patrzył na to, jak go okaleczono, patrzył na straszliwą bliznę znajdującą się w miejscu, gdzie absolutnie nie powinno jej być, przecież Kouha, przecież on…
Podniósł na niego wzrok, nie wiedząc, co powinien powiedzieć, jak zareagować. Chłopak przed nim łykał łzy, patrząc na niego z takim bezbrzeżnym smutkiem, rezygnacją, z takim lękiem wypisanym w oczach, że Hakuryuu w końcu podszedł do niego, obejmując go mocno, wręcz zaborczo, zamykając w swoich ramionach.
– Kocham cię – powtórzył z naciskiem, z jakąś rozpaczą, przyciskając mocno do siebie jego nagie ciało. – To nic nie zmienia, Kouha, kocham cię, tylko ciebie, zawsze tylko ciebie…
Chłopak wczepił się w niego, chowając twarz w jego ramieniu, zanosząc się szlochem tak głośnym, tak przejmującym, że nie mógł się odsunąć, nie mógł przestać głaskać jego włosów, nie mógł przestać całować go po skroniach i wilgotnych powiekach.
Wtedy całą noc rozmawiali. Chłopak sam nie pamiętał zbyt wiele, ale opowiadał o tym, co się działo, gdy zniknął. O tym, jak jego matka bez reszty postradała zmysły. Jak okaleczyła własne dziecko, zbyt zdruzgotana faktem, że kiedyś może stać się mężczyzną, że kwieciste kimona już nie będą do niego pasować, że błyszczące spinki we włosach stracą swój sens. Kobieta ta całe życie marzyła o córce, los jednak pokarał ją niemożnością zajścia w drugą ciążę. I wtedy właśnie zaczął się jej obłęd, jej obsesja na punkcie posiadania dziewczynki, którą mogłaby czesać, ubierać w różowe szaty, której szyłaby stroje i plotła wianki na głowę. Hakuryuu milczał, słuchając historii opowiadanej cichym, monotonnym głosem, gdy Kouha zagłębiał się nawet w najdrobniejsze szczegóły, gdy opowiadał, jak wyglądał nóż, którym bez litości wykastrowała go własna matka, był nawet w stanie powiedzieć o każdej rysce na jego uchwycie. Opowiadał o bólu, o szoku, o braku znieczulenia, o tym że niemal się wtedy wykrwawił, o zakażeniu jakie się wdało, o infekcjach jakie go wtedy męczyły. O tym, że lekarze z początku załamywali ręce, że jego dalsze życie pozostawało niepewne, że brak profesjonalizmu spowodował na jego ciele straszliwe blizny. Mówił o tym, że tak strasznie pragnął być jak inni mężczyźni, chciał być wojownikiem noszącym ciężką zbroję, z mieczem przy boku, marzył o posturze swoich braci. A tak już na zawsze pozostanie w ciele chłopca z melodyjnym, dźwięcznym głosem, który wzrostem nie przewyższa nawet swych sióstr, któremu wciąż powtarzają, że byłby piękną kobietą.
To, co przerażało Hakuryuu najbardziej, był fakt że Kouha nigdy, przenigdy nie winił swej matki za to, co mu zrobiła. I to była cecha, która niezwykle ich różniła, bo on swojej rodzicielce w życiu nie mógł zapomnieć. A Kouha nawet teraz, po latach, gdy już przerażenie minęło, gdy każdy dotyk przestał go brzydzić, chłopak przychodził do swojej matki z kwiatami, kładąc je na jej stoliku, siadając przy niej i po prostu mówiąc. Nie wiadomo nawet było, czy kobieta rozumie – Hakuryuu widział ją potem wiele razy, gdy odwiedzał ją z Kouhą, a jej oczy zawsze wpatrzone były w sufit, usta zaś poruszały się bezwiednie, jakby przeprowadzała właśnie rozmowę gdzieś w zupełnie innym wymiarze.


– Naszło cię dzisiaj na wspomnienia, prawda?
Spojrzał na leżącego obok Kouhę, który wsparty na poduszkach czytał zwój rozłożony na kolanach. Mimo późnej pory ten wciąż przeglądał rozmaite pisma, czytając o rzeczach ważniejszych i tych bardziej błahych. Uśmiechał się delikatnie, tak pięknie jak tylko on potrafił, otulony cienką, zwiewną szatą, w której często spędzał czas tuż przed snem.
– Zaśpiewaj mi coś – mruknął w odpowiedzi, przysuwając się do niego i obejmując go w pasie, przytulając policzek do jego klatki piersiowej. Chłopak tylko pogłaskał go pieszczotliwie po głowie, gdy zaraz rozchylił usta i podjął kolejną smutną melodię. Jego pieśni najczęściej nie miały słów, choć czasem zawierały krótkie frazy, zazwyczaj były po prostu pięknymi tonami wyśpiewanymi na jedną sylabę. Hakuryuu uwielbiał ich słuchać, uwielbiał tę melancholijne, acz smutne nuty.
Pogłaskał go po odsłoniętym udzie, na co chłopak spojrzał na niego z tym łagodnym uśmiechem, nie przerywając pieśni. Ich zbliżenia fizycznie nigdy nie były tym, co Hakuryuu mógłby osiągnąć z kimkolwiek innym. Pewnych rzeczy nie dało się zastąpić i obaj byli tego świadomi. Jednak nigdy nie zamieniłby go na nikogo innego, nigdy, przenigdy. Zaakceptował fakt, że ciało Kouhy było jakie było, zresztą ten też nigdy nie patrzył z obrzydzeniem na jego blizny po oparzeniach. To było swego rodzaju szaleństwo, że odnaleźli się w tym świecie, że całe życie byli tak blisko siebie, a jednocześnie nie do końca świadomi tego, że byli sobie przeznaczeni.
I właśnie dlatego Hakuryuu nienawidził pożegnań. Nienawidził uczucia, które dusiło go za każdym razem, gdy spojrzał mu w oczy. Bo przecież choć znaleźli się, choć rozumieli się bez słów, choć jeden akceptował drugiego, wciąż było tyle rzeczy, które każdy z nich musiał zrobić. Obowiązkiem Hakuryuu było pomszczenie swojego ojca i braci, była ochrona cesarstwa, które powinno być pod jego rządami. Powinnością Kouhy zaś przecież była ochrona swojego starszego brata, któremu pozostawał wierny, nieważne co by mu stanęło na drodze. Czasami Hakuryuu nienawidził Kouena właśnie za to, że przez to przywiązanie Kouha odmawiał pójścia wraz z nim, że nie chciał mu pomóc, nie chciał połączyć z nim sił. Że wciąż patrzył na niego tym smutnym wzrokiem i prosił, by Hakuryuu odpuścił, że to nie ma sensu.
I czasem nie rozumiał sam siebie, gdy zmagał się ze swoimi wątpliwościami. Czy Kouha nie ma racji, czy może rzeczywiście powinien odpuścić, wieść tu spokojne życie wraz z nim, nie wikłając ten kraj w żadne wojny.
Śpiew ustał, chłopak zaś uśmiechnął się, pochylając głowę, a ich usta odnalazły się w łagodnej pieszczocie.
Kiedyś będzie musiał się pożegnać.

Kiedyś. Ale jeszcze nie teraz.