piątek, 27 lutego 2015

Perfect taste; JudAla

Pisane już dłuższy czas temu, dla Ossan. Króciutka, leciutka miniaturka, bo ta para ma w sobie za dużo słodyczy i fluffu ;~;

~~


Aladdin nigdy nie miał wątpliwości co do tego, jaki jest jego ulubiony owoc. Zawsze i wszędzie odpowiedziałby, że najbardziej lubi jeść arbuzy. I nieważne było, w jakiej postaci – krem, lody czy też bez żadnych dodatków – wszystko smakowało dobrze.
Miał jednak wątpliwości co do ulubionego smaku.


Chibi, słuchasz mnie w ogóle?
Słuchał, zawsze słuchał. Nie zawsze odpowiadał, gdy zajęty był pleceniem czarnego warkocza, do którego uwielbiał wplatać różnego rodzaju kwiaty o długich łodyżkach. Judal niekoniecznie musiał być tego świadomy, nawet lepiej, gdy pochłonięty był swoją opowieścią, a Aladdin bez przeszkód mógł wsadzać między ciemne kosmyki pojedyncze koniczyny.
Słucham – odpowiedział w końcu, uśmiechając się, gdy znalazł wyjątkowo ładny kwiat o liliowej, prawie różowej barwie. Ten powinien być na samej górze, tuż przy karku, żeby Judal za nic w świecie go nie dostrzegł. – W porządku, pójdziemy zaraz po brzoskwinie.
Nie zaraz – chłopak zmarszczył brwi, próbując spojrzeć na niego przez ramię, jednak Aladdin fuknął krótko, zaraz ustawiając jego głowę tak, by patrzył prosto przed siebie i nie przeszkadzał mu dalej w zajmowaniu się jego włosami. – Chcę teraz.
Jugemu, nie teraz – Aladdin mruknął niecierpliwie, doplatając kolejny kwiatek; nie znał jego nazwy, ale to nie szkodzi, był ładny. – Zaraz.
Judal mógłby się tak kłócić jeszcze długo, jednak zbyt dobrze już znał tamtego, by wiedzieć, że skończy się to powyrywanymi włosami i najprawdopodobniej brakiem brzoskwiń. Dlatego zdecydował się choć raz jeden poczekać cierpliwie, przymykając oczy i milknąc, a ostatecznie kładąc się na brzuchu, gdy nie zapowiadało się na to, by Aladdin przestał się bawić jego włosami. Nie żeby miał coś przeciwko – lubił, gdy chłopak relaksował się pleceniem mu warkocza, nawet jeżeli mógł to zrobić sam jednym zaklęciem, co nie trwałoby dłużej niż parę sekund.
I czasami nawet Judal miał wątpliwości, co lubi w życiu najbardziej – gdy patrzył w te niebieskie oczy, nawet nie pamiętał o brzoskwiniach. A gdy czuł tę drobną, ciepłą dłoń zaciskającą się na jego palcach, gdy widział ten uśmiech, gdy słyszał swoje imię znowu przekręcone w jakiś niedorzeczny sposób, miał wrażenie, jakby cały zewnętrzny świat przestał być ważny, jakby nic więcej się nie liczyło.
I może rzeczywiście się nie liczyło, przemknęło mu przez myśl, gdy Aladdin pociągnął go za warkocz – kiedy ten dzieciak zdążył wpleść w niego to zielsko? – by zaraz odcisnąć swoje uśmiechnięte usta na jego wargach, łapiąc je w krótkim, słodkim pocałunku.
Aladdin za to czuł, że znalazł swoją odpowiedź. Może i arbuzy były najlepszymi owocami na świecie, może i mógłby jeść je całymi dniami.

Jednak jego ulubionym smakiem z całą pewnością był brzoskwiniowy. 

poniedziałek, 23 lutego 2015

Take me to church; EnSin

O tym, jak Sinbad uzyskuje przebaczenie. I nie, nie miałam zamiaru obrazić czyichkolwiek uczuć religijnych. Po prostu piosenka "Take me to church" jest zbyt piękna.


~~



Wyciągnął przed siebie dłoń i przesunął nią po mosiężnej, pięknie zdobionej, choć już dość starej klamce, zanim w końcu chwycił za nią pewnie i pociągnął. Wielkie, dębowe drzwi ustąpiły z cichym skrzypnięciem; były na tyle ciężkie, że nie kłopotał się z otwieraniem ich na oścież, po prostu wślizgnął się do środka, mrużąc oczy i rozglądając się dookoła.
Miejsce było dokładnie takie, jakie je pamiętał jeszcze za dziecka, gdy przychodził tu z rodzicami. Ze względu na późną godzinę – zbyt późną, by w ogóle rozważać przyjście w takie miejsce – przejście było zabezpieczone solidnymi, czarnymi kratami, odcinając kilkumetrowy obszar od reszty budynku. Znajdował się tutaj tylko klęcznik, wazon z kwiatami i mała lampka, która nie dawała zbyt wiele światła, ale jej promienie dawały cień licznym zdobieniom.
I może właśnie te cienie dawały uczucie całkowitego odosobnienia, tajemniczości i intymności, bo Sinbad nie miał większych oporów, gdy siadał na klęczniku, wyciągając nogi przed siebie i odchylając głowę do tyłu, spoglądając na wygięty w łuk sufit zdobiony rzeźbionymi ornamentami. Gdy odchylił się jeszcze trochę, mógł dostrzec ogromny żyrandol zwisający tuż nad środkiem sali – choć teraz się nie palił, wciąż pamiętał jego blask, gdy te dwadzieścia lat temu, znudzony niemal na śmierć kazaniem, liczył światełka na każdym z jego obręczy.
Racja, nie był w tym kościele już blisko dwie dekady. Jednak nic się nie zmieniło, może tylko za wyjątkiem jego nastawienia – nie czuł za bardzo wyrzutów sumienia, gdy oparł się wygodnie na klęczniku, tyłem do ołtarza, wpatrując się w stare, drewiane drzwi. Tym bardziej nie czuł ich, gdy wyciągnął telefon z kieszeni, pisząc krótką wiadomość, by zaraz schować go z powrotem. A już tym bardziej nie czuł nic, gdy z drugiej kieszeni wyciągnął paczkę papierosów i zapalniczkę, odpalając jednego i zaciągając się głęboko drażniącym płuca dymem.
Nie musiał zbyt wiele czekać, aż drzwi ponownie uchyliły się z cichym skrzypnięciem. Tak właściwie to był dopiero w połowie trzeciego papierosa, gdy podniósł wzrok, mrużąc oczy. Nie żeby widok go zaskoczył – w końcu sam wysłał do niego smsa z informacją, gdzie się znajduje. Mimo wszystko nie czuł się przygotowany na to spotkanie, gdy mężczyzna spoglądał na niego z tym chłodnym zainteresowaniem w oczach, robiąc jednocześnie parę kroków do przodu i rozglądając się dookoła.
– Już od dziecka wykazywałeś się upodobaniem do dziwnych miejsc – Kouen skrzywił się, spoglądając na święte obrazy na ścianach; jego wzrok zatrzymał się dłużej przy witrażach nad ołtarzem. – Ale teraz przeszedłeś już samego siebie.
– Nie przesadzaj, nie jest tak źle – Sinbad wzruszył ramionami, zerkając na niego kątem oka, gdy ten stanął obok, opierając się o kraty. – Lepsze to niż marznąć gdzieś na dworze.
– Rozumiem, że wejście choćby do pubu na rogu byłoby zbyt zwyczajne? – mężczyzna uśmiechnął się kpiąco, nie patrząc na niego.
Sinbad niegdyś kochał ten uśmiech, nieważne jak bardzo bywał irytujący. Mógł to szczerze przed sobą przyznać – zresztą, a niech go, skoro już był w takim miejscu, to niech będzie, Bóg mu świadkiem, że kochał Kouena. Ale to było kiedyś, jeszcze przed fuzją – a może raczej powinien powiedzieć: przejęciem – ich banku. To wtedy ich drogi się rozeszły, gdy Kouen stracił pracę, a on sam dostał awans.
– Można tu w ogóle palić? – usłyszał pytanie, więc podniósł na niego wzrok, uśmiechając się krzywo. Powstrzymał się od gaszenia papierosa w wodzie święconej; aż takim bezbożnikiem nie był. Rzucił więc peta na ziemię i przygniótł go butem, by zaraz wyrzucić do wazonu z kwiatami.
– A jak myślisz? – odparł krótko, wzruszając ramionami i znowu spoglądając w sufit, podziwiając żyrandol. Nie sądził, że będzie tak niezręcznie. Jak teraz się nad tym zastanowić, to nie potrafił znaleźć realnej przyczyny, dla której postanowił się z Kouenem spotkać. Nagle nic nie wydawało się być na tyle ważne, by go tu ściągać, a całą ułożoną wcześniej przemowę szlag trafił.
Wzdrygnął się, gdy tamten oparł się rękoma po obu stronach jego głowy, w miejscu, gdzie ludzie zazwyczaj opierają złożone do modlitwy dłonie bądź odkładają swoje książeczki do nabożeństwa. Kouen ani się nie modlił, ani tym bardziej nie wertował żadnej książki, więc Sinbad spojrzał na niego, zaraz otwierając szeroko oczy, gdy poczuł jego usta na swoich. Nic się nie zmieniło – wargi nadal pozostawały tak samo szorstkie i spierzchnięte jak kiedyś, a rudy zarost podrapał go w policzek, gdy tamten przechylił głowę – mimo wszystko był tak zaskoczony, jak dawno nie był. I może niekoniecznie powinien wpatrywać się w niego z takiego bliska, może niekoniecznie jego ręka powinna być teraz w kieszeni, gdy zamarł w poszukiwaniu następnego papierosa. Myśl, myśl – powtarzał sobie uporczywie w duchu, myśl, co powinieneś teraz zrobić.
Ale Kouen nie pozwolił mu na zastanowienie się, gdy złapał jego twarz w dłonie, zmuszając go do rozchylenia ust – wtedy dopiero Sinbad zamknął oczy, uznając, że nie tylko przemowę, ale i wszelkie procesy myślowe szlag trafił. Sam chwycił go za ramiona, wpijając się w te wargi tak agresywnie, że sam by się o to nie podejrzewał. Widać jednak tamten znał go doskonale, bo nie był zaskoczony, gdy odpowiedział tym samym, opierając się na nim swoim ciężarem w sposób wręcz bolesny, sprawiając, że ta przeklęta deska pod dłonie wbijała mu się w kark.
Wszystko to trwało może chwilę, może dwie – zdawało się jednak, że minęły całe lata, gdy w końcu oderwali się od siebie, łapiąc powietrze. Sinbad czuł tępe pulsowanie z tyłu szyi, mimo to przełknął ślinę, oblizując mokre od pocałunku usta, już nie unikając spojrzenia tamtego. Wręcz przeciwnie, patrzył na niego z dołu, z rękoma wciąż zaciśniętymi na jego ramionach; dopiero po krótkiej chwili zdecydował się poluźnić uścisk, przesuwając jeszcze palcami po metalowych zapięciach od jego kurtki, nim cofnął je zupełnie.
– No wiesz, tak w Domu Bożym? – zapytał jakby od niechcenia, ostatecznie odwracając wzrok, gdy Kouen zdecydował się nie odejmować rąk od jego twarzy.
– I mówi to ktoś, kto wyrzuca pety do kwiatów.
Sinbad musiał mu przyznać rację. Może jednak Bóg istnieje, myślał chwilę później, gdy tym razem przymknął oczy, powoli wodząc wargami po policzku tamtego, dotykając kącika jego ust, by zaraz przesunąć się na wyraźnie zarysowaną szczękę. Może jednak Bóg istnieje i ma się dobrze, być może nawet ma go w swojej opiece, skoro pozwolił na to spotkanie po latach.
Nie czuł już nienawiści, a może raczej niechęci Kouena, jaka towarzyszyła im przy rozstaniu. Nie czuł palących go przez cały ten czas wyrzutów sumienia. Tym bardziej nie czuł skrępowania czy zażenowania, gdy tamten zaczął rozpinać jego kurtkę, gryząc jego szyję.
I nie wiedział, czy to sprawka miejsca, czy to ten przeklęty, wbijający się ciało, nieforemny klęcznik, czy woda święcona czy co spowodowało, że znowu czuł się dobrze, znowu odczuwał ulgę, gdy mógł czuć na sobie te ręce i sam go dotykać. Może jednak było coś magicznego w tej spowiedzi, przemknęło mu przez myśl, gdy odchylił głowę do tyłu, spoglądając na ołtarz. Może jednak potrzebował właśnie tego miejsca, by zrozumieć swoje grzechy i nabrać sił, by naprawić błędy.
Nieważne, uznał długie godziny później, spoglądając za okno; słońce powoli wstawało, sugerując pobudkę, ale Sinbad jeszcze nie spał tej nocy. Poprawił więc tylko kołdrę okrywającą leżącego obok Kouena, opierając się na łokciu i patrząc na niego z góry. Tak jakby nic się nie zmieniło. Jakby nie było tych lat unikania się, braku kontaktu, odwracania wzroku na ulicy. Jakby wszystko wróciło do normy.
Ale to już było nieważne.


Uzyskał przebaczenie.

niedziela, 22 lutego 2015

Je veux; część 1 z 3; EnAli

Biorę tydzień wolnego.
Alibaba zakrztusił się fistaszkiem, którego planowo miał pogryźć, ale który ostatecznie ominął zręcznie wszystkie jego siekacze, by dostać się od razu do przełyku. Spojrzał załzawionymi oczami na Kouena, zanosząc się kaszlem, nim w końcu był w stanie zaczerpnąć głębszy oddech. Już sam fakt, że Kouen odzywał się sam z siebie, że sam z siebie poruszał jakiś temat nie wdrażany wcześniej przez Alibabę, był aż nadto zaskakujący. A że chodziło o wzięcie tygodniowego urlopu od pracy, od tej pracy, w której Kouen siedział godzinami, w której spędzał noce z kubkiem kawy w ręku, dla której byłby w stanie zrobić wszystko, nawet nie jeść, no bo przecież och, komu tak w ogóle potrzebne jest jedzenie, można się bez niego obyć, a sen? sen jest dla słabych – tego blondyn się nie spodziewał.
Jesteś chory? – zapytał w końcu ostrożnie, bardzo ostrożnie, na wszelki wypadek odkładając torebkę z fistaszkami na stolik, bojąc się, że mógłby zaraz usłyszeć kolejne szokujące, a zarazem niepokojące wieści.
Kouen spojrzał na niego, jakby był wyjątkowo tępym osobnikiem, z którym dane było mu się zmierzyć. Nie żeby to była jakaś nowość, zresztą Alibaba tak właśnie interpretował wyraz jego twarzy, która tak jak zawsze nie wyrażała niczego. Czasami zastanawiał się, skąd tak w ogóle miał pojęcie, o czym myślał ten drugi.
Choć może właśnie dlatego byli razem?
Nie – Kouen nigdy nie był zbyt wylewny, mimo to Alibaba czekał na ciąg dalszy wypowiedzi. Nie zapowiadało się jednak na to, by myśl miała zostać dokończona, więc chłopak machinalnie sięgnął znowu po paczkę z orzeszkami. Bogu dzięki nie zdążył wsadzić żadnego do ust, bo Kouen niespodziewanie ponownie podjął temat. – Zabieram cię na ferie.
Zabierasz mnie na co? - powtórzył, będąc pewnym, że się przesłyszał. Nie, nie, nie, wykluczone. Kouen jeszcze nigdy go nigdzie nie zabrał, a tym bardziej nie wziął sobie nigdy wolnego w tymże celu. Może naprawdę był chory.
Na ferie. Do Paryża – Alibaba zbladł, po czym zmarszczył czoło. Nie było dobrze. Być może Kouen miał coś na sumieniu. Może wydarzyło się coś złego, może, och, aż zimny pot oblał go na samą myśl, może Kouen był na coś śmiertelnie chory, więc teraz robił wszystkie te rzeczy, o których marzył, chcąc zdążyć spełnić swoje sny przed zbyt szybką śmiercią. Widział kiedyś podobny film, a co, jeżeli Kouen też go widział i próbował wcielić ten właśnie plan w swoje życie?
Ale będziesz żył? – zapytał tylko słabo, fistaszki drżały w dłoni, gdy wahał się między odłożeniem ich na stół a przyciśnięciem do piersi.
I znowu otrzymał w odpowiedzi spojrzenie, które jasno pokazywało, że Alibaba nie jest żadnym, absolutnie żadnym partnerem do jakiejkolwiek rozmowy na poziomie wyższym niż Żuławy Wiślane.
Będę. A teraz zacznij się pakować.
Lecimy samolotem? – chłopak od razu się ożywił, podnosząc się z kanapy i patrząc na niego z entuzjazmem. Skoro Kouen mówił, że nie był chory, to pewnie miał rację, nie było co się stresować. A Alibaba jeszcze nigdy nie leciał samolotem!
Nie. Ty się pakuj, a ja odśnieżę Marysię. Daję ci piętnaście minut.
Marysia była ukochanym autem Kouena, bytem nieożywionym, lecz stojącym w hierarchii wyżej niż Alibaba. Tak przynajmniej twierdził blondyn, bo jego partner nigdy w życiu by się do tego nie przyznał, ale wystarczyło spojrzeć, jak traktuje swój samochód, by móc wysunąć odpowiednie wnioski. I tak był w szoku, że Kouen pozwalał Judalowi odśnieżać swoje auto, swój najcenniejszy skarb – a może po prostu było mu aż tak szkoda tamtego? Płacił mu za odśnieżanie dwa razy więcej, niż płaciłby normalnie i doigrał się, bo teraz Judal spędzał swoje ferie w Zakopanem, a odśnieżanie Marysi przypadło jemu.
Alibaba nie miał większych problemów ze spakowaniem się, nawet jeżeli tak właściwie nie był u siebie. Miał u Kouena wystarczająco dużo ubrań, kosmetyków i całej reszty, by nie przejmować się powrotem do swojego mieszkania. Zresztą to był jeden z powodów, dla którego zwrócił na mężczyznę uwagę – miał pieniądze, miał klasę. I nawet jeżeli momentami było mu głupio, że takie czynniki zaważyły na jego zainteresowaniu, to pozwalał im odpłynąć w niepamięć z czasem, jak poznawał go bliżej i jak zaczęli się spotykać. A zaczęli się spotykać najzupełniej zwyczajnie, Kouen często przyjeżdżał po niego... tak, Marysią, czekając pod technikum, w którym miał zajęcia. Czasami tylko zajeżdżali po drodze po coś do jedzenia, bo tak, Alibaba był wielkim fanem śmieciowego żarcia z McDonalda, zazwyczaj jednak kończyli u niego, w jego ciasnym mieszkaniu – było ono nieporównywalne do apartamentu rodziny Ren, ale przynajmniej nikt nie pałętał się pod nogami, a Kouha nie próbował go namówić do następnego wspólnego biznesu. Choć ostatnio i tak większość czasu spędzał u Kouena ze względu na mrozy – jego okna wciąż domagały się uszczelnienia.
Tak w gruncie rzeczy, to nawet jak byli sami, nigdy do niczego nie doszło, zdał sobie nagle sprawę z pewnym zażenowaniem, gdy pakował kosmetyki w łazience. To prawda, spali koło siebie, czasem obejmowali się lub wymieniali pocałunki, ale to wszystko. Spojrzał na siebie w lustrze – coś było z nim nie tak? Czegoś mu brakowało? Nie był dla Kouena atrakcyjny?
Choć musiał przyznać, że samo myślenie o tym wprawiało go w zakłopotanie. Nigdy nie zastanawiał się, jak będzie wyglądać jego stosunek z Kouenem, a tym bardziej nie rozmawiał z nim o tym nigdy. Może za tym wyjazdem kryło się coś więcej? Może oczekiwał, że podczas pobytu w Paryżu będą mieli okazję, delikatnie mówiąc, skonsumować swój związek?
Alibaba skłamałby, mówiąc, że ta myśl go nie zaniepokoiła. Nigdy z nikim nie był, nie radził sobie za dobrze w tego typu sprawach. Jak nie powiedzieć, że nie radził sobie w ogóle, bo to zawsze Kouen przejmował inicjatywę.
Spojrzał ponownie w lustro i wziął głęboki oddech, po czym obmył twarz zimną wodą. Cokolwiek ma nadejść, musi być silny.
A jeśli Kouen ma dużego? To może być problem, przecież...
Potrząsnął głową, czerwony na twarzy od samej tylko myśli. Nie, nie, absolutnie nie powinien się nad tym teraz zastanawiać. Teraz właśnie powinien szukać swojej szczoteczki do zębów i pakować ją do kosmetyczki, a nie zastanawiać się nad rozmiarami dolnych partii najstarszego z Renów. Na to jeszcze przyjdzie czas, był tego pewien, odkrył z pewnym strachem, gdy rozglądał się za mydelniczką.
Jedno było pewne: seksy, nie seksy, musiał wyglądać dobrze na tym wyjeździe.
Aladdin? – szeptał chwilę później do telefonu, zerkając nerwowo na zamknięte drzwi od sypialni. Usiadł na łóżku, przygryzając paznokieć. – Potrzebuję rady. Jak działają gejowskie seksy?
Kaszel po drugiej stronie słuchawki utwierdził go w przekonaniu, że nie był to temat rozmowy, którego Aladdin się spodziewał. Przeciągająca się cisza również.
Dlaczego mnie o to pytasz? – usłyszał w końcu słaby głos. Parsknął zniecierpliwiony, zerkając przez okno; dobrze, Kouen nadal odśnieżał Marysię.
Przecież ty i Judal... no wiesz... – przełknął ślinę, nie wiedząc, jak się wyrazić, by nie obrazić przyjaciela. – Wy już... no... na pewno... stuk-puk...
Alibaba – Aladdin przerwał mu zdecydowanie, więc blondyn umilkł, słuchając, co ten ma do powiedzenia. Miał nadzieję otrzymać jakąś rzetelną radę, która pomoże mu sprostać wymaganiom Kouena. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz, ale nie, nie wiem nic o gejowskich seksach.
Jeszcze jedno pytanie – Alibaba chwycił się tego jak tonący brzytwy. Jeżeli Aladdin mu nie pomoże, to już nikt. – Czy... Czy Judal ma duże...
Dość! – usłyszał nieco wyższy niż zazwyczaj ton przyjaciela. – Wołają mnie na obiad, muszę kończyć. Na razie! – nim Alibaba zdążył cokolwiek powiedzieć, usłyszał tylko dźwięk zerwanego połączenia. Ze zrezygnowaniem wcisnął czerwoną słuchawkę, pocierając czoło. Skąd ma wiedzieć, jak zaspokoić swojego faceta, skoro nawet jego najlepszy przyjaciel zostawił go na lodzie?


Ta myśl nie dała mu spokoju nawet dwie godziny później, kiedy Kouen w końcu usprawnił Marysię, a Alibaba skończył się pakować, ponadto naszykował kanapek na drogę. Nie minęli nawet tablicy wyjazdowej miasta, a już żuł pierwszą kanapkę z szynką i serem, spoglądając za okno na tylnym siedzeniu auta. Wiedział, że zajadanie stresu jest dość żałosne, ale nie potrafił inaczej, zwłaszcza gdy miał świadomość, że mężczyzna obserwuje go w przednim lusterku. Usilnie unikał jego spojrzenia, bo był pewien, że nie obeszłoby się bez jąkania i rumieńców, a tym bardziej bez wychylania się do przodu i ukradkowego spoglądania w stronę spodni.
Ej – Alibaba aż się wzdrygnął, jeszcze intensywniej kontemplując krajobraz za oknem. – W takim tempie zjesz wszystko, nim miniemy granicę niemiecką.
Spojrzał z nieszczęsną miną na papierek po czwartej kanapce, tym razem z twarożkiem i szczypiorkiem. Narobił ich pełno, bo zależało mu, żeby nic się w lodówce nie zmarnowało podczas ich tygodniowego wyjazdu, jednak Kouen miał rację, nie może tyle jeść. W takim tempie naprawdę im nic nie zostanie.
I przypuszczenia Kouena się sprawdziły, gdy zrobili sobie dwugodzinny postój w Berlinie. Alibaba był tutaj tylko raz, w gimnazjum, gdy Koło Miłośników Fizyki zorganizowało wyjazd do tutejszego muzeum. I nie żeby jakoś szczególnie przepadał za fizyką, ale wyjazd był udany.
Ale teraz mógł być nawet bardziej udany, skoro miał możliwość robienia o niebo lepszych zdjęć – te berlińskie, sprzed kilku lat, były dość rozmazane, zresztą nie ubierał się wtedy tak dobrze, jak teraz, a przecież to było istotne. Był pewien, że Kouen nie da się namówić na żadne selfie, dlatego cierpliwie czekał, aż mężczyzna oddali się od niego na moment, by trzasnąć sobie szybkie zdjęcie z curry wurstem w ręku. Niemieckie wursty – całe gimnazjum zastanawiali się z chłopakami, jak smakują i czemu są takim fenomenem, oczywiście nikt nigdy nie powiedział nauczycielce od fizyki, że to głównie one były przyczyną, że w tak licznym gronie wybrali się do tego nieszczęsnego muzeum. Nie były tak fantastyczne, jak myśleli, trochę je przecenili, ale sentyment pozostał, dlatego dla pewności trzasnął jeszcze trzy zdjęcia, w końcu chowając telefon, nim Kouen się zorientuje i pousuwa je wszystkie.
Zdjęcia jednak się uchowały, jednak tak jak przewidywał, mężczyzna nie był wcale chętny do zrobienia sobie z nim fotki. Otworzył mu za to przednie drzwi od auta, patrząc na niego wyczekująco, a Alibaba przełknął ślinę; z tylnego siedzenia łatwiej było mu nie okazywać zainteresowania, teraz mogło być to trudne.
Mimo to wsiadł, rzucając sobie torbę pod nogi i zapiął pasy, zerkając na lewo kątem oka. Kouen bez słowa odpalił auto i ruszyli w dalszą drogę. Alibaba nawet się nie łudził, że dotrą do Paryża przed zmierzchem, więc może powinni zatrzymać się gdzieś po drodze? To był dobry pomysł, więc odwrócił się, by zawiadomić o tym mężczyznę i zamarł, czując jego usta na swoich. Spojrzał na niego ze zdumieniem, gdy poczuł tę dużą, wciąż jeszcze trochę chłodną dłoń na swoim karku, zwłaszcza gdy ten przyciągnął go bliżej. Poczuł delikatne ugryzienie na dolnej wardze i coś w nim pękło; chwycił twarz Kouena w obie dłonie, całując go bez pamięci, ignorując fakt, że byli pośrodku drogi, tyle że na czerwonym świetle. Miał wrażenie, że minęły całe godziny, gdy w końcu oderwał się od jego ust, patrząc na niego trochę nieprzytomnie, przełykając ślinę.
Otworzył usta, chcąc go zapytać o... właściwie, o co? Miał mętlik w głowie, gdy patrzył na niego roziskrzonym wzrokiem, zaciskając lekko palce na pojedynczych kosmykach jego włosów. Kouen jednak go uprzedził, delikatnie, ale stanowczo cofając go na jego siedzenie obok – Alibaba nawet nie zauważył, że praktycznie wisiał na mężczyźnie – gdy z tyłu rozległo się głośne trąbienie. Poczuł się nagle zażenowany sytuacją, więc szybko odwrócił wzrok w stronę okna, gdy ruszyli w dalszą drogę.
Nigdy nie całowali się tak, jak teraz. Nawet jeżeli byli ze sobą już kilka tygodni, to wymieniali dość proste gesty, jakieś objęcia czy pocałunki w policzek, czasem w usta, jednak były to ledwie muśnięcia. Nigdy jeszcze nie czuł czegoś takiego jak teraz, takiego podekscytowania, takiego żaru, że tym razem aż ciężko mu było nie spoglądać na lewo. Dlaczego dopiero teraz, zadawał sobie to pytanie przez następną godzinę, opierając czoło o szybę auta, czerwieniąc się na samo wspomnienie ich pocałunku.
Chcesz coś zjeść? – Drgnął, czując jego dłoń na udzie. Gest nie był lubieżny, ale mimo to i tak przeszedł go dreszcz, gdy odwrócił się w jego stronę i podniósł na niego wzrok.
Zbliżał się późny wieczór, już trzy godziny minęły, odkąd wyjechali z Berlina, zdążył więc zgłodnieć, to fakt. Kiwnął tylko głową, znowu spoglądając na krajobraz za oknem. Czuł, że atmosfera jest lekko napięta i szczerze mówiąc, nie bardzo wiedział, co powinien z tym zrobić. I nawet jego ulubiony McWrap nie smakował tak dobrze jak zawsze, ale może to dlatego, że byli za granicą, tutejsze standardy na pewno były inne. W każdym razie był to pierwszy raz, kiedy nie miał ochoty nawet na selfie w McDonaldzie.
Zostajemy gdzieś na noc czy chcesz jechać dalej? – zapytał Kouen, opierając się łokciami na stole i żując frytki z ketchupem. Przesunął nawet opakowanie z nimi w stronę Alibaby, żeby mógł się poczęstować.
Jesteś po kilku godzinach jazdy, powinieneś odpocząć – uznał cicho chłopak, chętnie korzystając z nieswoich frytek, patrząc na niego nad stołem. – Zatrzymajmy się gdzieś na noc.
Kouen uniósł lekko brwi, a Alibaba natychmiast pożałował swoich słów. Nie chciał brzmieć, jakby się o niego martwił. Nie chciał, by Kouen myślał, że mu zależy. Kaszlnął z lekkim zażenowaniem, odwracając wzrok, zaraz jednak patrząc na niego w szoku, gdy ten wyciągnął rękę i złapał jego dłoń, splatając z nim palce tuż koło solniczki. Rozejrzał się mało dyskretnie, lecz o tej godzinie nie było tu zbyt wielu klientów, a ci którzy siedzieli, nie zwracali na nich najmniejszej uwagi. Przełknął więc tylko ślinę, czując, jak robi mu się gorąco i spojrzał znowu na swojego faceta.
L-ludzie patrzą – wyszeptał, jednak sam delikatnie odwzajemnił uścisk palców, wgapiając się w blat stołu. Frytki nagle przestały go interesować.
Niech patrzą.
Drgnął, gdy Kouen zaczął głaskać kciukiem wierzch jego dłoni, by w końcu przysunąć ją do ust, całując każdy opuszek z osobna. Alibaba mógłby przysiąc, że sprawiało mu to perwersyjną radość, takie zawstydzanie go, zwłaszcza że był doskonale świadomy, jak czerwony był na twarzy.
Przestań! – syknął, znowu rozglądając się dookoła, tym razem z większą dyskrecją. Otrzymał w odpowiedzi złośliwy uśmiech, gdy mężczyzna po raz ostatni ucałował wnętrze jego dłoni, w końcu kładąc je swobodnie na blacie.
Nie miał pojęcia, skąd mu się dzisiaj tak wzięło na dotykanie. Ale w gruncie rzeczy, to był ich pierwszy wyjazd gdziekolwiek, pierwsze wspólne spędzone wolne – dla Alibaby od szkoły, dla Kouena od pracy. Może rzeczywiście powinien okazać więcej radości? A także... więcej zaangażowania w ich związek? Parsknął z zażenowaniem, zabierając pospiesznie rękę i chowając ją pod stół, gdzie zaczął nerwowo wyłamywać sobie palce. Nie miał wcześniej nikogo, Kouen był jego pierwszym facetem. Nie wiedział, jak powinien się zachować, jak to jest mieć kogoś, bez przeszkód rozmawiać z tą osobą, przytulać się, całować czy kochać. Kouen nie był zbyt wylewny, rzadko też kiedy prowadził dłuższe monologi, zazwyczaj pozwalając Alibabie wygadać się do woli. Nie był też dotykalski, więc momentami czuł się tak, jak gdyby po prostu miał starszego od siebie przyjaciela albo nawet... ojca?
Nie, powinien porzucić tę myśl, myślenie o Kouenie jak o swoim ojcu było ostatnim, czego potrzebował, jeżeli na poważnie chciał rozważać ich związek. Mężczyzna chyba widział, że coś chorego rodzi mu się w głowie, ale nie pytał, dopijając resztki rozgazowanej pepsi.
Mimo zmęczenia, gdy godzinę później zakwaterowali się w niewielkim, ale czystym i schludnym hotelu, Alibaba przez dłuższy czas nie mógł zasnąć. Kręcił się na swoim łóżku w sposób wręcz niemożliwy, ostatecznie kładąc się na wznak. Nie to, że łóżko było za twarde, bo było w sam raz, ale to chyba nadmiar emocji nie pozwalał mu spać. Gdyby ktoś mu powiedział, że rano, po śniadaniu, Kouen oznajmi mu, że ma się pakować, bo jadą do Paryża, to chyba by go wyśmiał. A tu proszę, marzenia jednak mogły się spełniać, uznał, przekręcając się na lewy bok. Mężczyzna również nie spał, przeglądał mapę przy świetle małej lampki znajdującej się na szafce nocnej, co jakiś czas przerzucając stronę. Alibaba przyglądał mu się dłuższą chwilę, w milczeniu spoglądając na jego dobrze zbudowaną sylwetkę i rozsypane teraz wokół twarzy ciemne, rudawe włosy.
Hej – szepnął w końcu cicho; ciemne oczy przestały kontemplować liczne ulice i budynki naniesione na papier, za to spotkały jego wzrok. – Ja... dzięki, że mnie ze sobą zabrałeś.
Jeszcze nie dojechaliśmy – Kouen uniósł nieznacznie brwi, a chłopak parsknął zniecierpliwiony, marszcząc lekko brwi.
Wiesz, o co mi chodzi. W każdym razie... cieszy mnie ten wyjazd – mruknął, obracając się do niego plecami i zaciskając palce na kołdrze. Odpowiedziała mu cisza, która irytowała go jeszcze bardziej niż ten głupi, pełen politowania wzrok u Kouena. A przynajmniej próbował sobie wmówić, że taki właśnie był wyraz jego twarzy, bo tak naprawdę był to pierwszy raz, kiedy nie mógł nic wyczytać z jego miny.
Po chwili usłyszał szelest kołdry i wzdrygnął się, czując jego ciepłe ciało za sobą. Spróbował się odsunąć, ale jego silne ręce objęły go w pasie, przyciągając bliżej siebie.
Co cię dzisiaj ugryzło? – syknął, czerwieniąc się, gdy poczuł te gorące, choć nieco suche usta na swojej szyi, a zaraz później na uchu; z trudem powstrzymał cichy jęk, gdy mężczyzna przygryzł jego płatek.
Jak ci się nie podoba, to powiedz – usłyszał w odpowiedzi, co jeszcze bardziej go zdenerwowało. Już miał na końcu języka, że tak, że powinien się odsunąć, powinien iść w cholerę i dać mu spać, ale nie zdobył się na to. Zacisnął więc tylko powieki, nerwowym ruchem przykładając rękę do ust, na co Kouen zareagował cichym śmiechem.
I w momencie, kiedy już zaczynało robić się przyjemnie, kiedy czuł na swojej skórze nie tylko dotyk jego warg, ale i języka i zębów, a dłonie zaczęły wodzić powoli po jego brzuchu i klatce piersiowej, Kouen po prostu przestał, całując go po raz ostatni w ucho i kładąc się z zadowoleniem za jego plecami, mrucząc ciche „Dobranoc”. Alibaba otworzył szeroko oczy, zerkając na niego przez ramię z niedowierzaniem, by zaraz opaść na poduszki, kompletnie zdezorientowany i sfrustrowany, a do tego podniecony.
Drań, przeklinał go w myślach, przełykając ślinę i zaciskając uda, starając się opanować. Pieprzony drań, doprowadzić go do momentu, w której sam już zaczynał mieć ochotę, a potem tak po prostu przestać.

Ledwie pierwszy dzień ich wspólnego urlopu dobiegał końca, a Alibaba już zaczął wypatrywać powrotu do domu.